|
  |   |   |
|
Przed Wielkim GrodzeniemAutor: Rafał A. Ziemkiewicz
rzyjęło się określeń "internet" i "sieć komputerowa" używać wymiennie, jako synonimów. Może nie od rzeczy będzie wyjaśnić na początku niniejszego felietonu, że taka generalizacja jest równie nieścisła jak nazywanie bicyklu rowerem. Internet jest pewnym rodzajem sieci komputerowej, o nader dziwacznej architekturze - nieludzko poplątanej i zupełnie nieprzewidywalnej. Ta internetowa architektura nie jest dziełem przypadku, sieć wymyślono bowiem do celów militarnych (gdyby kiedyś, nawiasem mówiąc, ziścił się sen o rozbrojeniu, historia ludzkich wynalazków chyba się na tym skończy), jako alternatywną metodę zachowania łączności po ewentualnym ataku atomowym. Specyfika internetu polega na tym, iż przesyłany nim pakiet informacji może od nadawcy do odbiorcy przejść tędy, siędy, owędy albo jeszcze inaczej. Wyeliminowanie nawet połowy połączeń wciąż jeszcze nie uniemożliwia skutecznej komunikacji; tak długo, jak długo w sieci zostanie bodaj parę oczek, dane jakoś znajdą przez nie drogę. Oczywiście, to znajdowanie musi chwilę potrwać. Nic za darmo. W czasie wojny atomowej, zgódźmy się, taka architektura sieci jest niezwykle pożyteczna. Natomiast w czasie pokoju, niestety, jej odporność na atomowe grzyby staje się przyczyną zjawisk nieznośnych. Dopóki przesyłamy pocztę elektroniczną, proste pliki tekstowe, system zdaje się działać nawet nieźle. �ciąganie grafiki już zaczyna być irytujące. A kiedy przychodzi do kilkuminutowego klipu filmowego, jeszcze nie daj Boże z muzyką - zaczyna to trwać godzinami. Co powiedzieć o sieciowych perspektywach grafiki i animacji trójwymiarowej, pożerającej całe gigabajty pamięci? Posługiwanie się internetem to trochę tak, jak wybieranie się na piknik gąsienicowym transporterem opancerzonym. Jedzie wprawdzie wolniej od samochodu i trzęsie niemiłosiernie, ale za to nikt nam nie odstrzeli koła, nie pęknie resor (bo go nie ma), a ewentualne trafienie z działa to betka. Naturalnie, w warunkach pokojowych zdecydowanie lepiej jeździć małym fiatem. Ale... Ale wóz pancerny, na razie, ma jeszcze jedną trudną do przecenienia zaletę: jest zupełnie darmowy. I to właśnie stanowi główną przyczynę jego popularności. Z internetu korzystać można całkowicie za friko. Ot, jakieś tam grosze dla prowajdera i rachunki za telefon. Poza tym - hulaj dusza. Chcesz się połączyć z Biblioteką Kongresu USA? Z Białym Domem? Z Antarktydą? A proszę, płacą jakieś uniwersytety czy kto tam jeszcze. Stąd przeciętnemu internaucie wydawać się może, iż trafił na róg obfitości. I że tak będzie zawsze, z tą tylko zmianą, iż liczba sieciowych atrakcji będzie stale wzrastać, no i że ktoś coś w końcu zrobi z tą koszmarnie niską sprawnością przesyłu danych. Tymczasem, powiedzmy sobie szczerze - w takiej plątaninie, jaką jest internet, nic się z nią zrobić nie da. Będzie z roku na rok, w miarę jak wzrasta liczba jej użytkowników, coraz gorzej - aż w końcu internet zatka się na dobre i jako niepraktyczny (i nieekonomiczny - ale o tym dalej) ulegnie stopniowemu rozmontowaniu. Otóż śpieszę z dobrą nowiną (dla kogo dobrą, dla tego dobrą - jak to się zaraz okaże). Już w początku przyszłego stulecia ruszą jeden po drugim (a niewykluczone, że trzy) nowe sieci. Każda oparta na osobnym systemie satelitów stacjonarnych. Ponieważ rynek sieciowy rozwija się bardzo intensywnie i inwestorzy spodziewają się na swoich infostradach potężnego ruchu, założona przepustowość każdej z nich wystarczy na jednoczesną rozgrywkę tysięcy graczy w trójwymiarowej grafice i czasie rzeczywistym. Ponieważ zaś zagrożenie globalną wojną atomową uważa się dziś za znacznie mniejsze niż pół wieku temu, w sieciach owych zrezygnowano z rozwiniętej spontanicznie, internetowej architektury. Sposobem organizacji będą one przypominać tradycyjną sieć telefoniczną: abonent - centrala, w razie potrzeby kilka central po drodze - adresat. Połączenie błyskawiczne, opóźnienie w transmisji praktycznie niezauważalne, zakłócenia po drodze (właśnie niezbędność ich korekcji jest bodaj główną zmorą internetu) w granicach zera. (Pochwalę się przy okazji, że o planach tych nie wiedziałem jeszcze przy pisaniu "Pieprzonego losu Kataryniarza", natomiast i bez tej wiedzy, jak to może każdy czytelnik za umiarkowaną opłatą sprawdzić, było dla mnie jasne, że przyszłościowy net będzie siecią komutacyjną, a nie internetową. Ukłony dla paru "znawców", którzy z taką pewnością siebie nabijali się na internetowej liście dyskusyjnej SF-F z moich krossownic). To jest, jak to mówią jankesi, the good news. Teraz kolej na wiadomość złą; koniec z darmochą. Firmy telekomunikacyjne nie po to pakują kasę w wieszanie po niebie satelitów, żeby ją sobie odpisać od podatku jako działalność charytatywną - tylko po to, żeby im przyniosła kasę jeszcze większą. Zapłacą im oczywiście ową kasę liczne firmy, które za pośrednictwem nowej, szybkiej sieci będą chciały coś rozpowszechnić lub prowadzić tam działalność komercyjną, chętnych nie zabraknie. Owe zaś z kolei firmy odbiją sobie ten wydatek na klientach. Jest to przecież oczywiste: kto chce handlować w pawiloniku w przejściach podziemnych, musi płacić czynsz. Kto chce ustawić barachołkę na ulicy, musi wykupić odpowiedni papier w dzielnicy albo dać w łapę patrolowi straży miejskiej. Czemuż to w sieci komputerowej, której budowa, konserwacja i funkcjonowanie kosztuje wszak pieniądze, miałby nagle zapanować zapowiadany przez Nikitę Chruszczowa na rok 1966 komunizm, czyli totalna bezpłatność? Głupia sprawa, ale autorzy cyberpunku zdaje się ani przez chwilę o tym drobiazgu nie pomyśleli. Niech mnie Piotr Cholewa, który czytał tego więcej, poprawi, jeśli się mylę - ale chyba w żadnym z cyberpunkowych dzieł kwestia płatności za siecioróbstwo nie była w ogóle wzięta pod uwagę. Stara, klasyczna SF snuła z zamiłowaniem wizje ogólnej omnipotencji, za którą nikt płacić nie musiał. Ta nowa, bardzo się ze "starej, zmurszałej przyszłości" nabijająca, okazała się równie głupia. Kto będzie finansował te wszystkie radosne serfowania po Netach, i z jakiej przyczyny miałby to robić? No? Dodajmy jeszcze jedno. W tej chwili, jak się szacuje, 90 proc. oprogramowania używanego na świecie jest spiracone. Taki stan jest przez jego producentów tolerowany, a to wskutek doświadczenia IBM i Macintosha. Ten pierwszy, jak wiadomo, który rynek pecetów zupełnie zlekceważył, nie przeciwdziałał, gdy na Dalekim Wschodzie masowo robiono taniutkie "klony" jego komputerów. Drugi - przeciwnie. Efekt znamy: choć meki są lepsze, standardem stał się IBM-owski pecet, bo wszyscy go mieli. Z podobnych przyczyn koncerny robiące programy na razie milczą, licząc, że się to powtórzy - jak się w dzikich krajach przyzwyczajają do ich produktów, to dobrze, choćby na razie nie płacili. W końcu się ich przykarauli i zabulą. Z odsetkami! I ta chwila się zbliża, a wraz z nią płacz i zgrzytanie zębów, tudzież kart kredytowych. Cóż, przed wiekami ludziom wydawało się, że otaczająca ich obfitość łąk i lasów dana im została na zawsze. Potem okazało się, że w ramach rozwoju cywilizacyjnego, akumulacji pierwotnej (czy wtórnej, nie pomnę) i potrzeb przejścia od wyzysku feudalnego do wyzysku kapitalistycznego wszystko to zaczęło do kogoś należeć. Na pastwiskach, łąkach i w lasach zaczęło się tak zwane Wielkie Grodzenie. Trochę się przy tym awanturowano, było parę trupów i heroicznych scen, ale na walec historii nie ma siły - przejechał. Trzeba być ostatnim frajerem, by wierzyć, że obecny, pierwotny okres tworzenia cyberprzestrzeni będzie trwał wiecznie. Nie, kochani - to się już kończy. Kto chce sobie jeszcze postukać w klawisze za darmo, musi się zdrowo pośpieszyć! |