Poprzednia strona Następna strona
     

Forum
 

Obiad

Autor: Krzysztof "Exile" Leszczyński

a obiad zabiorę je do "Fultona", powiedziałem sobie. Lokal otwarty zaledwie dwa miesiące temu na Świętojańskiej, środek miasta. Kupiłem na tę okazję garnitur - rzadka to rzecz, widzieć Smugę w garniturze. Nie zrozumcie mnie źle - to nie to, że ja nie lubię ładnie wyglądać. Ja po prostu pracuję w warunkach, których każdy normalny urzędas nie zakreśliłby nawet w polu " b. ciężkie" ( jest takie na dole punktu 12. formularza "Podanie o pracę"). Brud, nędza, rozpacz i nienawiść to podstawowe kolory mojego bezrobotnego podwórka.

Ale dziś strząsnąłem je z siebie wszystkie. Praca dla tych dwóch "sióstr" była dla mnie jak promień słońca. Dwie studentki, poszukujące ochroniarza ze względu na bogate "życie nocne", dały mi pracę, która pozwoliła spłacić moje dokumenty, moduł podczerwieni i nowiutkiego "Ametysta". Po miesiącu pracy. Przy czym panienki były niczego sobie, choć denerwowało mnie to ich ciągłe podkreślanie tkwiącej w nich dekadencji. Typowe wytwory zeszłego wieku...

Leżałem w wannie chyba z godzinę, rozmyślając tak sobie i pławiąc się leniwie w aromatycznej pianie. Potem osuszyłem całe ciało stojąc na śliskim kancie wanny - nie chciało mi się jeszcze spuszczać wody, bo trzeba za nią płacić, a można w niej przecież jeszcze zrobić pranie. Łazienkę mam małą, i jeśli chcę się zabrać za toaletę przed lustrem, to muszę opróżnić wannę - dlatego w tej samej, niewiarygodnie dla postronnego obserwatora akrobatycznej pozycji ogoliłem się. Nie, żebym musiał - nie muszę od szesnastego, kiedy chirurgia kosmetyczna pobłogosławiła mnie tą twarzą. Ale to zawsze dodaje swoistego poczucia ważności dnia - wiedzieć, że się dzisiaj ogoliło, to jakby przygotowywać się na spotkanie w Urzędzie Pracy. A nuż to właśnie Ten Dzień...

Wygramoliłem się z łazienki, i stanąłem przed lustrem w przedpokoju. Oto Smuga - pomyślałem sobie. Sto trzydzieści kilo dopalonych splotów w ciele "studenta trzeciego roku medycyny", jak to trafnie ujął świętej pamięci Oleg Babajew. Faktycznie - nic nadzwyczajnego. Krótkie, ciemne włosy. Błękitne oczy, lekko skośne, hodowane w Japonii. Śniada cera. No, naprawdę nic specjalnego...

Wdziałem się w garnitur, poświęciłem chwilkę włosom, założyłem okulary i ponownie spojrzałem w lustro. Taak, prawdziwy garniak, nie jakiś tam narwany japis, tylko korp pełną gębą. Rozwala konkurencję. Korp Smuga.

A propos rozwalania - w tym momencie przypomniałem sobie, że pora zdecydować się na jakieś małe zabezpieczenie na popołudnie. Mój wybór padł na tego nowego "Ametysta" - niech dziewczynki mają satysfakcję. Nie jest za duży, w sam raz rzekłbym, a żaden glina się nie przyczepi, bo legalny. Wsunąłem go w nową kaburę u moich zawodowych szeleczek - i byłem gotowy do wyjścia.

To był mój pierwszy dzień od miesiąca, kiedy moje młode chlebodawczynie dały mi wolne. Wykorzystałem ten czas na załatwienie kilku spraw z chłopcami na dzielnicy, kupno szampana i sprzętu. Od rana uwijałem się, chcąc zdążyć przed drugą na trolejbus do Śródmieścia - w drodze powrotnej wezmę dla panienek taksówkę, ale taksówki są cholernie drogie. Tak jest, jak się musi płacić podatek od zanieczyszczeń... W trolejbusie jakiś amator usiłował zaprzyjaźnić się z moim portfelem, ale dyskretnie zmiażdżyłem mu palce. Nawet nie hałasował specjalnie, może dlatego, że kazałem mu milczeć. Rozumiem go i współczuję, w tym kraju każdy robi co może, żeby dociągnąć do pierwszego - dlatego złamałem mu tylko serdeczny i mały lewej ręki. Z tymi technikami, które ja znam, poradzi sobie bez nich. A nic tak nie motywuje do pracy nad sobą, jak mała porażka zawodowa.

Wysiadłem przystanek wcześniej, żeby nie robić obciachu, i podszedłem pod restaurację wypatrując tej ich wielkiej, czarnej limuzyny. Była, a jakże - właśnie podjeżdżała pod wejście. Dwie sylwetki wydawały się takie niepozorne na tle tych drzwi, że prawie nie zwróciłbyś na nie uwagi. Takie sobie dwie panienki, dosyć ładne, dosyć atrakcyjne. Ale dziane jak cholera.

"Witaj, Andrzeju..." - powiedziała ta niższa, czarnowłosa. Przywitałem się grzecznie i zaprosiłem do środka. Idąc między nimi, przerastałem je najwyżej o pół głowy, ale mimo to pracownik restauracji skinął mi głową z respektem. Znał mnie, i ja znałem jego. Z czasów Incydentu. Dawne dzieje.

Usiedliśmy przy zarezerwowanym dla nas stoliku, w końcu sali, tuż przy akwarium. W "Fultonie" jest tak, że każda ściana wyrasta na pół metra w głąb sali przezroczystym, kolorowym światem raf koralowych. Czy nawet na metr...

"Szanowne Panie" - odezwałem się po chwili niezręcznego milczenia, jakie zapadło z obu stron - "Na ten obiad pragnąłem czegoś wyjątkowego, oprócz Waszego towarzystwa, ma się rozumieć. Zaprosiłem Panie ze względu na okazję mojej pierwszej wypłaty i yyy..." - tu zabrakło mi na chwilę konceptu - "...i nadzieję dalszej udanej współpracy z Paniami." - dokończyłem. Ładnie, prawda ? Wcale nie ćwiczyłem w myślach przez całą drogę do stolika...

"To, co za chwilę zostanie podane, to pierwszorzędny suflet z owoców morza, specjalność zakładu. Macie zjeść wszystko i ładnie." Uśmiechnąłem się, co również jest widokiem nieczęstym. Kelner podał talerze.

"Ojej... " - westchnęła blondynka - "Tyle tu tego..."

"To świeże jedzenie, prosto z morza. Mają swoje specjalne miejsca połowów. Ten tutaj to suflet frutti di mare bałtycki, nasz, że się tak wyrażę, lokalny. Jego charakterystyczną cechą, w porównaniu do tradycyjnego..." - kontynuowałem czując, że zaczynam w niekontrolowany sposób rozwodzić się na temat jedzenia. Ale nic nie poradzę - to mój konik. Zwykle jem dużo ale zawsze, gdy mam okazję, wybieram prawdziwe jedzenie. Zresztą, mój nagły atak gadatliwości chyba je zaskoczył, bo patrzyły na mnie rozwartymi szeroko oczami...

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z obecności kogoś - czegoś? - w pobliżu. Mój wzrok padł na drzwi wejściowe, i obserwował ich jasny, szeroki prostokąt w czterokrotnym zbliżeniu. Moje słuchaczki niczego nie zauważyły, bowiem siedziałem przodem do drzwi i do nich, sprawiając wrażenie jakbym zapamiętał się w tym, co mówię, i nie zwracał uwagi na nic. Rzeczywiście, paplałem jak idiota, intonując wypowiedź zupełnie naturalnie, choć nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mówię...

Pulsujące bicie serca powoli zamienia się w kroki. Jakaś sylwetka przesłania powoli świetlisty prostokąt drzwi, niczym Księżyc podczas zaćmienia Słońca. Tomp, tomp, tomp... to kroki, czy moje serce...? Zoom na twarz tej postaci. To mężczyzna, a ta twarz... ta twarz wydaje się znajoma. Bezczelny wyraz błękitnych oczu, ukrytych za czarnymi okularami... blady uśmieszek na spalonej słońcem twarzy... Krótkie, ciemne włosy, lekko zwichrzone przeciągiem z klimatyzacji... tomp, tomp, tomp... Dlaczego on mi się przygląda? Dlaczego się uśmiecha? Sięga za marynarkę takim ruchem, jakby chciał mi podać papierosa, albo...

"... i właściwie na krewetkach zaczyna się dopiero różnica, padnij." - dokończyłem z tą samą beznamiętną intonacją. Posłuchały, choć były rażąco powolne. Wstałem od stołu dopiero po nich - inaczej nie wypada. Choć może "wstałem" to zbyt delikatnie powiedziane.

Skok. Jednym ruchem ląduję na środku stolika. Brzęk strącanych talerzy, zanim dotrą do podłogi, ja jestem już trzy metry dalej. Dopiero się rozpędzam, tamten jest chyba równie szybki. Wyciągnął pistolet już w momencie, kiedy ja popychałem dziewczyny pod stół. Teraz strzela, strzela z lewej ręki, więc zaczynam biec lekko w lewo, wyciągnięcie broni, otwieram ogień, słyszę trzask kul uderzających o pleksi akwariów i uciekającą pod ciśnieniem wodę, gorące podmuchy pocisków pędzących tuż obok mojej twarzy, co on ma ? - "Ametysta", wersja dla leworęcznych, dziesięć pocisków kaliber dwanaście, ten jest szósty, siódmy, ja mam jeszcze pięć. Skaczę do przodu, salto, ląduje w przyklęku, lewa ręka idzie bardziej w bok... Rzucam się do przodu, uderzenie, ból w lewym ramieniu, salto w przód, przewrót, kopię krzesło w jego kierunku. Krzesło leci sześć metrów, on robi unik, skacze w górę, salto i obrót, jest za mną, bieg i skok na filar, odbić od filara, świat do góry nogami, on do góry nogami, Chryste ma czystą drogę do moich podopiecznych dwa strzały jeden trafiony obrót niezgrabne lądowanie on strzela trzyrazy jamamtrzynabojeniespudłuj onunik izeroamunicj lądowaniewpółprzyklękuzbićjegorękewymierzdobrzeklik... Klik.

Mój ostatni nabój to niewypał.

Na wpół stojąc, na wpół klęcząc, w niemal identycznych pozycjach patrzymy sobie w oczy. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jesteśmy osiem - może dziewięć metrów od mojego stolika.

Zaległa śmiertelna cisza, w uszach świdrował tylko cichy szum wylewającej się ze ścian wody.

Lekki trzask nadeptywanego odłamka szkła. On skacze do tyłu, ja przeładowuję broń. Jest taki szybki mimo rany... Nowy nabój wskakuje do komory, on jest już tylko dwa metry od drzwi. Strzał. Drugi, trzeci, skręca w lewo, weź poprawkę kurwa framuga strzał.

Przez moment widziałem go jeszcze, jak znikając za rozpryskującą się framugą zatoczył się, wyrzucając do tyłu lewe ramię, mignął mi nawet ten jego dziwny "Ametyst". Ale nie trafiłem tam, gdzie chciałem - nie zatrzymałem go. Dopiero po chwili zorientowałem się, jak szybko bije mi serce...

Czas stał w miejscu, i to do mnie należało coś z tym zrobić. "Przerwa"- pomyślałem rozkazująco, aby ciało, ogarnięte teraz mocą dopalacza, wróciło powoli do swojego naturalnego trybu. Nic.

"Przerwa, kurwa stop!" - mówię na głos, przerażony, bo coś takiego mi się jeszcze nie zdarzyło. I ten facet... byłem w niezłym szoku. Śmiesznie musiały brzmieć moje słowa, tak jakby powiedział je ktoś na trzykrotnym przyspieszeniu. Sandevistan wyłącza się sam po piętnastu sekundach, ale ja jeszcze nigdy nie musiałem używać go tak długo... Dlaczego nie reagował na komendę ?

Powoli jednak świat zareagował na moje polecenie, bo ludzie zaczęli się zauważalnie gramolić, doszły mnie już pierwsze krzyki i łkania.

"Co się śtało, co się śtało... ? " - doszło mnie z prawej. Jakiś starszy skośnooki korp.

"Bomba, oni mają bombę, moje serce..." - to rozszlochana towarzyszka jakiegoś buraka w garniturze.

Dlaczego nikt nie zapyta o moje serce... ?

edną wieczność i pół godziny później, kiedy policja przesłuchiwała wszystkich świadków zdarzenia, a mnie litościwie dano wolne na załatanie się, szedłem w kierunku wyjścia, przytrzymując rękę i przysłuchując się zeznaniom świadków. Dziewczynki zostały oddane pod opiekę mundurowych naszych kochanych, i nawet - uwaga ! - zjawili się ich rodzice, co jest oczywiście oznaką najwyższej troski o dziecko w tym zapracowanym świecie... A ja, patrząc na nich, wiedziałem już, że tę robotę mam odfajkowaną na polu: "na czas nieokreśl."

I wcale mnie to nie cieszyło. Wciąż miałem przed oczami tego faceta - jego uśmieszek, dyskretny ruch ręki, czarny garnitur. I fakt, że po jego wyjściu, dwanaście minut później, wymierzyłem i strzeliłem do niego w holu, tłukąc lustro. Wychodząc miażdżyłem podeszwami szkło. Co drugi krok dźwięczała odbita łuska.

- " Więc, co tu się stało ? "

- " Nie mam pojęcia. Nagle ten facet, coście go przesłuchiwali, rozmył się i przewracał stoliki. Wyglądało, jakby z kimś się strzelał, taki był straszny hałas. A potem skoczył po ścianie, rozwalił na kawałki wazonik, znaczy, zanim skoczył, to kopnął krzesło, i to krzesło rozwaliło, a potem stali naprzeciwko siebie. I zobaczyłem, że ma broń."

- "Jacy oni ? Jak wyglądał ten drugi? "

- "No, dokładnie tak samo jak pierwszy. Tylko miał rozerwany rękaw marynarki..."

- "Ile to wszystko trwało czasu, według pana?"

- "Może pięć sekund, może siedem..."

Było mi przykro. Chyba przejął się tym wazonikiem.

Gdynia, 21 września 1999



Powrot