Poprzednia strona Następna strona
     

Forum
 

Mężczyzna biegnie

Autor: Krzysztof "Exile" Leszczyński

araz po tym, jak słońce znika za masywami górskimi a ciemność zaczyna ogarniać okolicę, w lesie okalającym wieś zatrzymuje się samochód. Przy grzmiącym crescendo cykad i świerszczy, stuk zamykanych drzwi i otwieranego bagażnika wydaje się niesłyszalny. Lecz mężczyźnie wyjmującemu plecak z przepastnego zada starej, czerwonej Łady nie wydaje się to przeszkadzać.

Ubrany w mocne, lekkie, turystyczne buty i sportowy strój pozwalający na długotrwały bieg, niosący w sportowym plecaku cały swój dobytek - niedawny kierowca rusza w kierunku góry zamykającej długi, głęboki wąwóz.

Człowiek schodzi ze stoku, na którym rośnie las. Opuszcza żywe, zielone schronienie w chwili, gdy szara godzina nadciąga nad świat, a wieś topi się w wieczornej mgle i nie wie - zapalać światła, czy jeszcze poczekać. To dobra pora na przejście przez ludzkie siedlisko.

Jakiś pies zaczyna szczekać, gdy miarowo odbijające się od ziemi buty kopią mały kamyk. Nieprzyjemny jazgot szybko jednak cichnie, rozpływając się we mgle tak, jak jego źródło. Człowieka ogarnia wrażenie, że tkwi w białej otchłani niebytu, że nawet tak naprawdę nie porusza się. Przestraszony, że tak mogłoby zostać, zaczyna biec.

"Oochh, tak! Szybciej!"

"Tak dobrze?"

"Taak...! Tak! Aaahh...! "

Pierwsze dziesiątki metrów pokonuje takim pędem, że w ogóle ich nie zauważa. Wystrzeliwuje z wioski na niewielką ścieżkę prowadzącą na pastwisko. Nie patrząc, przelatuje niczym na skrzydłach przez łąkę gnając jak obłąkany w kierunku czarnej ściany lasu i góry. Przeskakuje jednym susem półtorametrowy wartki potok, i nagle ląduje w lesie. Wrażenie jest niezwykłe, nogi same zwalniają.

"Moje gratulacje, panie Karević, to syn!"

"Syn! Mam syna! Słyszycie ludzie, mam syna!!!"

Tu jest zupełnie inaczej - góra rządzi się własnymi prawami. Nie ukrywa w białomlecznym kokonie - mgła rozpływa się już po kilkudziesięciu metrach. Ciemność, groza czają się za każdym cieniem. Strzeliste, mroczne pnie napawają lękiem, lękiem człowieka pierwotnego.

"Boże, on znowu wrzeszczy..."

"Teraz twoja kolej go uspokoić..."

Pierwsze wrażenie mija szybko - w końcu w tym biegu nie można sobie pozwolić na strach. Mężczyzna czuje, że napotka na swej drodze rzeczy straszniejsze - te, które widzi, są dopiero zwiastunem prawdziwych kłopotów... Biegnie szybko, nogi nie czują zmęczenia.

"Mamo, patrz, jak ja biegam!"

"Bardzo dobrze, synku!"

"Nie sadzisz, że on z tym bieganiem nie przesadza?"

"Daj spokój, jest w tym dobry. To mu się na pewno kiedyś w życiu przyda..."

Pokonuje coraz więcej metrów, nie dostając nawet zadyszki. Płuca wpadają w ten właściwy im rytm, całe ciało staje się symfonią wysiłku fizycznego. Metry mkną do tyłu, niezauważenie stając się dziesiątkami, potem setkami, wreszcie tysiącami metrów. Małe gałązki biją go w twarz, pnie znikają szybko za nim - nie patrzy w mrok za siebie, wie bowiem, że jeszcze nic nie dojrzy... W pewnym momencie potyka się, upada, z trudem zasłaniając twarz przed uderzeniem.

"Trenerze, może mnie pan zwolnić z sekcji. Ja i tak uważam, że pan się na nas wyżywa za swoje niepowodzenia."

"Tak sądzisz, gnojku? Masz rację. Mogę cię, kurwa, zwolnić! Pieprzony, przemądrzały szczeniak! Won!"

Na szczęście góra jest jeszcze młoda - ściółka pokryta liśćmi, ledwo co opadłymi, amortyzuje pierwsze uderzenie. Na tym etapie góra jeszcze wybacza...

Mężczyzna leży krótko na ziemi, po czym wstaje i podejmuje bieg. Biegnie teraz nieco ostrożniej, nie zachłystując się tak już samym biegiem. Stara się też racjonalniej spożywać własną energię, choć nadal biegnie bardzo szybko. Nawet nie zauważa, gdy wybiega z lasu mieszanego, a do okolicy zaczynają sobie uzurpować prawo jodły, świerki, sosny... Mniej również zaczyna być krzewów. Ściółka staje się twardsza. Kamienie, pojawiające się tu i ówdzie wysokiej trawie, nieprzyjemnie opóźniają bieg. W pędzie chlaszcze go w twarz jedna z ostatnich witek leszczyny na jego drodze...

*Plask!*

"Ty sukinsynu! Zaufałam ci! Masz pojęcie, jak ja się teraz czuję? Kto zostanie i pomoże mi tutaj, jeśli ty wyjedziesz sobie na studia?"

"Uderzyłaś mnie..."

"Zapamiętaj to sobie. Jeszcze cię niejedna uderzy, egoisto!"

Mężczyzna lekko zwalnia, ale to przelotna reakcja. Chwilę później już nie pamięta nawet o bólu. Zieleń ciemnieje, umyka na boki i zamyka się za człowiekiem nieprzeniknioną czernią. Lecz mężczyzna nie patrzy wstecz, za wcześnie na to. Wybiega na małą polanę, którą przecina strumyk, i po raz pierwszy na tej górze doświadcza przelotnej obecności wroga.

Dwa cienie przesuwają się przez środek polany, głaszcząc wysoką trawę snopami bladego światła. Pomiędzy nimi uwija się cień psa, węsząc i szukając zapachów innych, wrogich sobie ludzi. Na szczęście wiatr wieje w twarz mężczyźnie - pies nie wyczuwa go więc i odwróciwszy się ostentacyjnie dupą do zamarłego ze strachu biegacza, prowadzi swoich panów w przeciwną stronę.

Mijają długie minuty i cichnie szmer stóp dwóch mrocznych zwiadowców, lecz zamarły człowiek dopiero po pięciu minutach jest w stanie delikatnie przykucnąć, zdjąć plecak i otworzyć go. Z wnętrza nowoczesnej kompozycji goretexu, włókien węglowych i syntetycznych materiałów spiętych w ergonomiczną całość, mężczyzna wyjmuje dwa ponure kształty, po czym nakręca jeden na drugi.

Nawet najcichszy zgrzyt nie mąci ciszy zapadającej nocy.

"Więc jednak zdecydowałeś się przyjść. Co cię skłoniło, jeśli można wiedzieć?"

"Poczucie obowiązku."

"Coś pieprzysz. Tu nikt nie przychodzi z tak niskich pobudek..."

"Lubię biegać i chcę strzelać."

"Znacznie lepiej."

Zmienia się sylwetka biegnącego. Nie jest już wyprostowana, chłonąca bieg każdym nerwem i wyprężona niczym u antycznych lekkoatletów. Przez polanę przebiega cicho pochylona sylwetka żołnierza.

"Karević, ruszaj dupę! Nie po to Cię tu trzymamy, żebyś się wylegiwał na trawie!"

"Tak jest, panie sierżancie!"

Nie należy jeszcze alarmować wroga; jego spokój musi pozostać nienaruszony. Człowiek nie biegnie po to, by zabijać - jego celem jest góra, jej szczyt.

Wdech, wydech... ciche, sportowe, nowoczesne obuwie tłumi kroki do cichego, stłumionego rytmu biegu. Gałązki sosen migają w przelocie. Do przodu, do przodu...

"No, i co teraz będziesz robił, mały?"

"Pójdę do pracy."

"A nie chciałbyś trochę postudiować?"

Szybciej, w lewo, schylić się, skok... Dalej do przodu, coraz szybciej i szybciej. Pot pojawia się na twarzy mężczyzny, ale jego oddech pozostaje nieprzerwanie jednostajny, serce, choć pompuje z ogromną szybkością życiodajny płyn, pracuje równo. Na twarzy biegnącego pojawia się uśmiech, zadowolenia z radosnego grzmotu w uszach...

"W roku 2009 Jugosławia została uznana za najbardziej konfliktowy kraj europejski. Konflikty w Macedonii miały zacząć się dopiero później. Weźcie też pod uwagę rolę Serbii w tym procesie..."

"Więc mówisz, że nazywasz się Daria?"

"Więc mówisz, że przyszedłeś tu napić się piwa?"

"Lubię robić różne rzeczy."

"Czym się właściwie zajmujecie?"

"Niczym specjalnym, zasadniczo rozwalamy system. Inni chcą też to zrobić, więc musimy się starać, żeby być pierwsi..."

"Fajnie..."

"A co byś powiedział na przyłączenie się do nas?"

"No i co pan mi może zrobić, wasza magnificencjo? Wie pan przecież, że ten kraj stoi w obliczu kolejnej zmiany, tym razem jednak będzie ona ostateczna."

"Tak sądzisz, młody durniu? Biegniesz w obłokach. Rewolucja to inwestycja, taka jak inne, a ci, którzy stoją za Twoją organizacją nie są patriotami, ani nawet obywatelami tego kraju...

Wyczyszczą ten kraj, wstawią swoich ludzi, a takich jak ty nie będą nawet zabijać na osobny rozkaz, tylko razem z waszymi przeciwnikami. Nie wierzysz mi?"

"Nie. Pierdoli pan od rzeczy, bojąc się jutrzejszego strajku"

"Chciałbym, żebyś miał rację. Oczywiście, nie jesteś już studentem tej uczelni."

Nagłe potknięcie wywraca go, leci twarzą ku żwirowemu podłożu, i na krótko zanim go dosięgnie słyszy huk wystrzału.

"Zaraz następnego dnia po tym, jak cię wywalili. Rektor sam wyszedł przed budynek, żeby porozmawiać z dowódcą. Postrzelili go i przybili do drzwi, a potem wymordowali cały kampus..."

"Musimy uciekać. Daria, nie martw się, coś wymyślimy..."

Przetoczyć, półobrót, wykorzystać własny impet, wykorzystać naturalne zasłony terenowe. Postać strzelca jest niewidoczna, ale zaatakowany działa mechanicznie. Kule ranią boleśnie drzewo, za którego starym pniem znalazł schronienie. Kora fruwa w powietrzu niczym czarne płaty sadzy.

"Ruszaj, na co czekasz! Za dwie godziny będziemy na lotnisku!"

"Tam są żołnierze!"

"Tutaj zaraz będą mordercy..."

Strzelić dwa razy i zmienić pozycję. Skok, przetoczyć się, namierzyć strzelca...

"Daria!!!"

"Wyrywaj stąd..."

...i strzelić.

Las ucicha, kiedy jedna z dwóch obecnych na polanie ciemnych sylwetek osuwa się bezwładnie na ziemię. Druga, przykucnięta w profesjonalnej pozycji, mierzy jeszcze przez chwilę do bezwładnego ciała, ledwie widocznego w ciemnościach. Śmierć dla tamtego nadeszła bardzo cicho, o czym dyskretnie przypominał wielki, podłużny walec wystający z pistoletu mężczyzny.

"Niech pan ją też weźmie, panie oficerze. Ja tu zostanę, poradzę sobię, ale ją też ewakuujcie, jest ranna i nieprzytomna. Zmieści się do helikoptera..."

"Dobra, kurwa, dawaj ją, tylko jak nie wystartuję, to ją pierwszą zrzucę..."

Pora ruszać. Strzały musiały zaalarmować całe zbocze. Mężczyzna rusza biegiem pod górę, przeskakując kamienie i niskie krzewy. W oddali słyszy szczekanie psów.

*Brrrrappp! Takatakatakatakatak!*

"Trafiłeś chuja?"

"Nie, chyba nie, chodźmy tam po niego."

"Kurwa, co za grzebanie się w gównie..."

"Taki był rozkaz."

Trzymać rozpylacz nisko, żeby ludzie nie poczuli. Niektórzy dzisiejsi żołnierze mają już takie wspomagania, że węchem potrafią dorównać psom. Dlatego trzeba trzymać gaz nisko...

Trzydzieści metrów do przełęczy, dwadzieścia metrów do granicy drzew. Za przełęczą jest teren innego patrolu, który przejdzie tam najbliżej za godzinę. To teren o niskim ryzyku, strzały tutaj zdarzały się już wcześniej. I niejeden mieszkaniec okolicznych wiosek nie wrócił już z nocnej wyprawy do lasu...

Jest przełęcz. Teraz w prawo, należy pokonać szczyt góry od nieco łagodniejszej strony.

"Więc jednak się stamtąd wykaraskałeś? Opowiesz mi jak?"

"Nie... nie wiem, czy mogłabyś jeszcze wówczas spać w mojej obecności..."

"Nie wygłupiaj się. Nie jesteś złym człowiekiem, mogłeś mnie przecież tam zostawić. Zawsze będę czuła się bezpiecznie obok ciebie."

"Nie. Nie, gdybym ci powiedział, nie czułabyś się."

"Co chcesz teraz zrobić?"

"Zabrać cię z tego obozu i jechać do Niemiec. W Hamburgu dostanę pracę w dużej firmie."

"Kocham cię, wiesz o tym?"

Człowiek zbiega przełęczą, i podchodzi do szczytu. Pozwala sobie na wolniejszy bieg, niemal przeradzający się w chód. Z namaszczeniem spogląda w ziemię, po której stąpa, umyślnie nie rozgląda się aż do ostatniej chwili, gdy przed jego oczyma roztacza się najpiękniejszy widok, jaki może sobie wyobrazić człowiek kochający góry. Piękno zębatych szczytów, poszarpanych na wierzchołkach i obrośniętych miękkim i czarnym dywanem lasów zachwyca tak dalece, że mężczyzna zwalnia kroku i przystaje, zauroczony obrazem nie zmienionym od czasów jego dzieciństwa.

"Moje gratulacje, panie Karević. Stosunkowo krótko awansował pan bardzo wysoko. Herr Mankel jest bardzo zadowolony z dotychczasowego przebiegu pańskiej karierym i proponuje panu stanowisko zastępcy dyrektora regionalnego do spraw marketingu w Hamburgu."

"Jestem naprawdę zaszczycony taką możliwością."

"Czy uwierzysz, że jeszcze pięć lat temu nie mieliśmy gdzie mieszkać? A teraz popatrz, to jest nasz własny dom."

"Czy nie pora byłaby już pomyśleć o dziecku?"

"Mówisz poważnie?"

Jak pięknie wyglądają gwiazdy o tej porze roku. Wszystkie konstelacje nieosiągalne w Hamburgu, gdzie oko tłamsi smog, poświata latarni i zwykły brak chęci do spoglądania w niebo, tu pokazują się w całej swojej krasie. Powietrze jest tak czyste i zimne jak woda z tutejszych górskich strumieni - po kilku minutach upaja niczym wino. Gdzie w całej Europie można znaleźć takie powietrze?

"Widzę, panie Karevič, że humor panu dzisiaj dopisuje... To dobrze. Jest dla pana zadanie specjalne. Pan pochodzi z Jugosławii, prawda?"

"Tak."

"Proszę zapoznać się z wyszczególnionymi materiałami, i na poniedziałek przedstawić mi swoją opinię o planowanej tam naszej inwestycji."

"Naturalnie."

"Od tej opinii będzie zależała, nie ukrywam, decyzja Zarządu co do powierzenia panu tego projektu. Planowa realizacja oznaczać będzie dla pana awans."

"Więc na pewno?"

"Lekarz mówi, że na sto procent. Jutro mam badanie płci."

"Nie uszkodzą go?"

"Absolutnie, przecież to nie dwudziesty wiek!"

"Pamiętasz tę kawiarnię z widokiem na Lombardsbrucke? Chodźmy na spacer. Coś ci opowiem..."

Wszystko jest tak, jak na początku, gdy będąc kilkuletnim brzdącem biegał u stóp tej - lub innej? - góry. Dokonał tego, doszedł na szczyt. Siedząc w pozycji medytacji i patrząc na piękny widok mężczyzna zaczyna tracić poczucie czasu.

"Moje gratulacje, panie Karević, to córka!"

"Ja! Ja! Ja! Vielen dank, mein Gott!"

"Zarząd pragnie złożyć panu wyrazy uznania za widoczne efekty w budowie naszej bazy. Jednocześnie przesyła prezent dla córki."

Niebo zakłóca meteor, znacząc swój tor lotu świetlistym ściegiem. Człowiek otwiera oczy, wstaje. Spogląda na zegarek, lecz ma jeszcze dużo czasu. Podnosi z ziemi plecak, i powoli rozciąga się przed dalszym biegiem.

"Wiesz, co odkryłem w tych plikach? Finansowanie studenckich wystąpień w Jugosławii w 2014, w tym "Patriotiki" i "Wolnego Głosu", z konta samego Zarządu. To chyba był jakiś osobisty interes... Lepiej to skasuję, to już nikomu się nie przyda... "

"Nie, nie kasuj, zrób mi kopię jeśli możesz, dobra?"

"Więc z powodu tego, że to być może oni stali za tym co spotkało nas dawno temu, chcesz teraz tam wrócić? Zostawić mnie, swoje dziecko i dom i po prostu wrócić tam? Po co?"

"Nawiązałem kontakt z tamtejszą organizacją. Muszę im pomóc."

"Jeśli wyjedziesz tam z powrotem, to ja wyjadę stąd i uwierz mi, już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Myślałam, że w końcu udało mi się cię ustatkować, że przestaniesz lecieć jak wariat przed siebie, bujając w chmurach. Teraz koniec - albo oni, albo ja."

"Muszę tam wrócić. Kto nie biegnie ten stoi. A kto stoi, ten się cofa. Dlaczego tak bardzo jesteś przerażona myślą powrotu - mojego powrotu - do Jugosławii? Przecież wrócę stamtąd..."

"Ten kraj nie dał nam nic dobrego."

"Ten kraj to nasz kraj."

"On albo ja, wybieraj."

Ciężkie westchnienie wydobywa się z piersi mężczyzny, gdy spogląda na swoją dłoń ze świeżym jeszcze śladem po obrączce na dużym palcu. Po czym rusza, zrazu lekkim truchtem, dla przyzwyczajenia, potem coraz szybciej. Cel jest blisko, nie trzeba oszczędzać sił. Pod jego stopami rozciąga się przełęcz, która zamyka wąwóz. Tam, dokładnie na środek, należy dojść przed godziną 3.42. Zaznaczona biurowym zmazywaczem biała kreska na cyferblacie zegarka już niedługo zasłoni wskazówkę minutnika. A wtedy nadejdzie pora..

"Czyli taki jest plan?"

"Dokładnie. Ryzykowny, ale bez elektroniki. Tylko tak może się udać."

"Dzięki stary, mam nadzieję, że się uda..."

"Uda się."

"Rozejść się, chłopaki. Zaczynamy..."

To już środek przełęczy. Jeszcze pięć minut. Niespiesznie, mężczyzna wyjmuje z plecaka dwa podłużne przedmioty. Sprawdza, czy nie są zamoczone, i po raz pierwszy i ostatni odwraca sięi patrzy z nienawiścią na dzieło, które sam zbudował - ogromną bazę wydobywczą, z własnym kontyngentem ochronnym i kombinatem przetwórczym. Trzeba było rewolucji, żeby nowe władze mogły zaakceptować tego truciciela...

Dwie minuty. Ale co to? Z oddali dobiega wyraźne szczekanie psów! Czyżby nie zgubiły rtopu po gazie, który rozpylił podczas ucieczki? Nie ma już czasu, zostało półtora minuty. Przez chwilę mężczyzna rozważa myśl, że mógłby przebiec na drugą stronę przełęczy i uciec. Po czym z całej siły uderza dwoma prętami o swoje uda. Z przeciwległych końców najpierw tryskają iskry, a potem bucha regularny płomień, dający oślepiające światło i prawie żadnej temperatury.

Minuta. Poprzez syk flar, coraz wyraźniej słychać szczekanie psów. Jeszcze trochę.

W tym momencie następuje coś, co dosłownie poraża swoim widokiem. Na każdym wystającym punkcie wąwozu, a także na jego dnie w regularnych odstępach zapalają się takie światła. Setki ludzi trzyma tam teraz w dole takie pochodnie. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nie jest sam.

I przestaje się bać.

W ciągu kilku sekund, gdy z potężnym świstem przeskoczyły nad nim dwa ogromne, czarne kształty MiG`ów-41 kierując się w stronę zadanego celu, mężczyzna zrozumiał, że jego bieg się skończył. Nie musi już dalej szukać, nie potrzebuje już więcej uciekać - tu, na tej przełęczy leży kres jego drogi.

I z tą myślą uśmiech wykwita na jego ustach, i przestaje słyszeć coraz bliższe ujadanie. Gdy jego pierś eksploduje, uwalniając życie w gejzerze krwi, i kiedy pchnięty impetem kuli upada do przodu, w strome zbocze, jest spokojny. Leci w dół w ciemność wąwozu, rozświetloną niczym nocne górskie niebo setkami sygnalizacyjnych pochodni.

Gdynia, 6 kwietnia 2000



Powrot