|
  |   |   |
|
Ja.Autor: Paweł "Pezook" Żuk
iegł przed siebie, nocny krajobraz uciekał do tyłu w zawrotnym tempie. Doskonała synchronizacja pracującego na maksymalnych obrotach mechanizmu rozbrzmiewała w jego umyśle jak wyraźny, czysty odgłos instrumentu. Księżyc rzucał na ziemie poszarpane strumienie srebrnego światła, przebijającego się przez gęstą koronę drzew, jednak on nie widział subtelnej rozgrywki pomiędzy światłością i cieniem. Biegł. Zwierzęta, spłoszone przez obcego uciekały najszybciej jak mogły, wydając z siebie setki dziwacznych odgłosów, jakby przeklinając nocnego gościa. Czarna, niemal ludzka sylwetka poruszała się z ogromna prędkością, tak wielką, że człowiekowi trudno by było nadążyć za nią wzrokiem. Zresztą, żaden człowiek nie mógł go zobaczyć. W okolicy nie było nikogo. Wiedział to. Wkrótce drzewa zaczęły się przerzedzać, ustępując miejsca wypalonym kikutom i wielkim połaciom popiołu. Ludzie potrzebowali miejsca, miejsca pod pola uprawne i domy, więc wypalali dżunglę. Ale tutaj nie budowano domów, nie uprawiano roślin. Tutaj zabijano. Rozjarzony niesamowitą gamą barw krajobraz żył, mimo pozornej martwoty wypalonych pni. Na niebie krążyło kilka nocnych drapieżnych ptaków. Nieufny dziki kot przyczaił się na skraju dżungli i wpatrywał się w niego ślepiami, wyglądającymi jak wielkie pomarańczowe plamy. Widział go doskonale, pomarańczowo-czerwoną sylwetkę na tle zimnej dżungli. Rozejrzał się i dostrzegł drogę. Zbliżali się. Nadszedł czas wykonać zadanie. Pięć ciężarówek i 25 ludzi. Wiedział ilu ich było, mimo ze nic jeszcze nie zobaczył. Wyczuł to. Jego mózg zanalizował częstotliwość i natężenie drgań gruntu, wysnuwając jedyny możliwy wniosek. Nadchodzili. Czasu było mało. Znalazł sobie doskonałe miejsce - wielki pień, który trwał na środku martwego pola, oparłszy się płomieniom. Był olbrzymi, jego powierzchnia zaś - osmalona i poszarpana. Skrył się u stóp drzewa. Wkrótce wiekowa roślina stanie się świadkiem kolejnego wydarzenia. Droga jawiła się jako równa, czarna wstążka. Wszelkie ciepło, jakie asfalt zdołał nagromadzić w ciągu dnia teraz wypromieniowało. Droga była wąska, ledwo starczyłoby na niej miejsca dla dwóch mijających się samochodów. Na całej jej długości widać było leje po bombach, rozmieszczone w przypadkowej kolejności i w kompletnie losowych odstępach. Wszystko było doskonale widoczne. Zza zakrętu wyłoniła się pierwsza ciężarówka i wyjąc starym silnikiem, obciążonym dodatkowo przez przyspawane na masce pancerne płyty z wyciętymi szczelinami przez które kierowca obserwował drogę, a także rosyjskim sprzężonym deszeka na dachu budy, wyminęła pierwszy lej. Na stopniu przy kabinie kierowcy stał człowiek, z karabinem przerzuconym przez plecy i wypatrywał lejów. światło reflektorów pojazdu zalało drogę, ale On tego nie widział. Widział za to jak rozgrzewa się powietrze wokół reflektorów, i po chwili wokół strumienia światła zmaterializował się opalizujący na niebiesko stożek ciepłego powietrza. Druga ciężarówka pojawiła się w polu widzenia. Na otwartej platformie widać było przysadzistą sylwetkę bezodrzutowego działa przeciwpancernego, oraz dwóch skulonych ludzi, otulonych płaszczami i starających się zachować resztki ciepła generowanego przez ich ciała. Następne dwa pojazdy były obładowane drewnianymi skrzyniami i uzbrojonymi ludśmi. Konwój zamykała zaś cysterna z paliwem. Pierwsza ciężarówka zaczęła wymijać któryś z kolei lej, rzeżąc starym motorem. Człowiek zeskoczył ze stopnia i szedł obok pojazdu, dając wskazówki kierowcy, który przez pancerną płytę miał ograniczone pole widzenia. On zaś czekał. Kiedy prowadzący konwój zabytkowy pojazd wyjechał na cały odcinek drogi, człowiek chwycił się uchwytu i wskoczył na stopień. Po chwili znalazł się z powrotem na ziemi. Martwy. Strzał kompletnie zaskoczył pozostałych. Huk poniósł się pomiędzy drzewa, wywołując prawdziwą kakofonię dźwięków wydawanych przez przerażone zwierzęta. Strumienie danych przebiegały po nadprzewodzących kablach pomiędzy bronią a jego doskonałym umysłem. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, niewielka rakieta trafiła prosto w bak pierwszej ciężarówki. Oślepiająca eksplozja białego fosforu i następujący tuż po niej ciemniejszy pióropusz eksplodującej benzyny zmieniły na chwilę noc w dzień. Kolejna rakieta, wydając dźwięk przypominający fajerwerki na Dzień Niepodległości uderzyła w cysternę, potężny wybuch wstrząsnął ziemią, zaś strumienie płonącej benzyny zalały okolicę, zmieniając ja w jedno wielkie morze ognia. Wiedział, że kiedyś puszczał fajerwerki i oglądał cudowne, zielone, niebieskie lub czerwone eksplozje na czarnym niebie... Teraz tego nie było. Fajerwerki zabijały, liczyło się tylko zadanie. Ludzie w panice zeskakiwali z ciężarówek, strzelali na oślep. Obsługa działa zrzuciła brezent i mocując się ze starym, korbowym mechanizmem nakierowali je na drzewo spod którego wyprysnęły rakiety. Huknął stłumiony strzał i drzewo, które przeżyło tyle czasu, rozpadło się na deszcz wiórów i wielkich, twardych kawałków drewna. Kolejny strzał wyrwał wielki korzeń z ziemi i wyrzucił go na kilka metrów w górę. Pozostali, widząc wybuchy zaczęli również strzelać w tamtym kierunku. Ale Jego już tam nie było. Gdy cysterna eksplodowała, zerwał się z ziemi i zaczął znowu biec. wyostrzone zmysły rejestrowały każdy wystrzał i każdy ludzi okrzyk. Radar omiatał promieniem wodzącym okolicę i wykrywał wszelkie przeszkody. Z tyłu za nim nastąpił wybuch. Potem drugi. Liczyło się tylko zadanie. Wiedział, ze konwój wezwie pomoc. Wiedział też co to będzie za pomoc. Nie chodziło mu o ciężarówki ani o ludzi. Chodziło mu właśnie o posiłki. Jednym susem przesadził drogę, wylądował ciężko po drugiej stronie. Widział wyraźnie buchające pod niebo płomienie rozbitej cysterny. Widział tez wyraźnie ludzi, strzelających raz po raz w nieszczęsne drzewo. Widział bicie ich serc. Wiedział, że się bali. Uniósł lewe ramię, wyprostował rękę. Komenda szybsza od myśli przepłynęła do korpusu granatnika, granatnik odpowiedział. Cienka strużka ciepła wystrzeliła z małego modułu pod korpusem broni i spoczęła na korpusie działa bezodrzutowego. Krwiście czerwony celownik, poruszający się wraz ze strużką zaświecił się rubinowo. Nie pociągnął za spust. Nie musiał. Granat wyskoczył z głuchym hukiem i gwiżdżąc uderzył w działo, rozrywając jego korpus. Granatnik szarpnął się kilka razy i kilka następnych eksplozji wykwitło pomiędzy spanikowaną już teraz osłoną konwoju. Zniknął zanim ktokolwiek zauważył skąd padły strzały. Znowu biegł - mijał drzewa, z szelestem rozdzierał poszycie. Żadne zwierzę nie wydało dźwięku, żadne zwierzę w dżungli się nie poruszyło. Zwierzęta, w przeciwieństwie do ludzi, uciekają od wystrzałów. Zwierzęta nie chcą ginąć. Nikt nie chce. Ale on zginął już dawno temu. Kula rozpruła kamizelkę, przebiła ceramiczne osłony, wbiła się w klatkę piersiową. Wciąż czuł jej fragmenty rozrywające organy, mimo że nie miał do tego prawa. Nie miał prawa nic czuć dopóki nie wypełnił Misji. Teraz znał śmierć. Wiedział co znaczy. Wiedział, że jego los był gorszy od śmierci. Skąd - nie miał pojęcia. Ale wiedział. Nie miał prawa tak myśleć. Liczyło się zadanie. śmierć była nieważna. W dole, na krętej drodze, zagrały gąsienice. Oto nadjeżdżała pomoc, pomoc skazana na zagładę...tak jak wszyscy. Pierwszy BMP wytoczył się na asfaltową powierzchnię i zaczął ciężko skręcać. Stara konstrukcja, naprawiana setki razy miała problemy z układem kierowniczym. Za nim wlókł się ciężko BRDM i Bradley, oba nie wiedzieć czemu obklejone z zewnątrz piechurami. Wieżyczki obracały się czujnie wokół, ale on wiedział ze prymitywne pojazdy nie mogły go wypatrzyć. Uśmiechnąłby się, gdyby mógł. BRDM wyskoczył na pobocze, wyminął kończącego obrót BMP. Kierowca wrzucił wyższy bieg. Huknął strzał. BRDM momentalnie stanął w płomieniach gdy uranowy pocisk rozprysnął się wewnątrz kadłuba i zapalił amunicję. Rubinowy celownik przeniósł się na Bradleya, z którego zeskakiwali piechurzy. Jeden precyzyjny strzał zamienił transporter w płonący wrak. Lufa działka rozprysnęła się gdy eksplodował załadowany do lufy pocisk. BMP obrócił wieże w przeciwną stronę i oddał kilka strzałów na oślep. Działonowy ładował właśnie nowy pocisk, gdy pojazd rozerwał się jak kruche jajko. Piechurzy zeskoczyli z pancerzy i z wprawą nie spotykaną zazwyczaj wśród nich zaczęli metodycznie przeszukiwać teren. Pozostał w miejscu. Nie spieszyło mu się. Miał czas. Pierwszy pojawił się w zasięgu jego rąk dziesięć minut później. W dole, przy płonących wrakach zaroiło się od uzbrojonych ludzi. Doskonale, pomyślał. Cel jest pusty. Skierował się w stronę właściwego celu. Zaskoczony człowiek uniósł kałasznikowa i chciał wystrzelić. Nie zdążył. Potężne uderzenie w twarz zmiażdżyło jego czaszkę, zamieniając mózg i twarz w krwawa pulpę. śmierć. Tak znajoma. Tak obca. Drzewa uciekały do tyłu. Ludzie krzyczeli, głośno rozmawiali ze sobą. Nadał sygnał i lokację. Gdzieś na skraju jego umysłu, tam gdzie widział gdzie się znajdował i co działo się wokół niego zobaczył jak w oddali AV poderwały się z ziemi. Jego słuch zarejestrował też ultradźwiękowe wibracje, dochodzące z dużej odległości. śmierć nadchodziła. Wpadł do obozu nie zwalniając. Zaskoczony wartownik nie zdążył nawet krzyknąć, był zresztą zbyt zajęty oglądaniem łuny na horyzoncie. Przebiegł przez bramę, w biegu sięgnął prawą dłonią do tyłu, do plecaka. Szczeknęły zwalniane uchwyty, potężna broń niemal sama ułożyła się w dłoni. Było jak oczekiwał. W obozie pozostali nieliczni. Padły komendy, ludzie poukrywali się i otworzyli ogień. Pociski uderzyły w grunt pod jego nogami. Szczeknął nabój wprowadzany do komory i nagle nad ziemię uniósł się łomot potężnej serii. Grupa ludzi ukrytych za workami z piaskiem w pobliżu stanowiska działek przeciwlotniczych została natychmiast ścięta - broń, którą tylko jemu podobni byli w stanie kontrolować była mordercza. Dla nich był jedynie ciemną sylwetką, on jednak widział ich wyraźnie jako czerwone i pomarańczowe plamy. Ich ruchy, tak przecież desperackie i stymulowane adrenaliną, były jedynie poruszeniami słabych istot którymi byli. Serie ścinały ich bez problemu, podczas gdy nieliczne pociski które w niego trafiały odbijały się od matowego pancerza. Ludzie krzyczeli, umierali. Nie chcieli umierać, tak jak nikt nie chce. Rozstawali się z życiem krzycząc z bólu, wzywając matki, rodziny, a czasem i Boga. Boga nie ma. Są rozkazy i zadanie. Czujniki olfaktometryczne zlokalizowały ślad. Prowadził do wkopanej w ziemię stalowej konstrukcji. Znowu zagrał granatnik. Drzwi wgięły się do środka i wyleciały z jękiem z futryny. Ludzie wewnątrz krzyczeli, błagali o życie. Nie mieli znaczenia. Wszedł do wnętrza, zastawionego skrzyniami z logo Firmy. Skrzyniami, które musiały wrócić do Firmy. Wyszedł z bunkra umazany krwią. Ktoś wychylił się zza osłony i zaraz padł za nią z przestrzeloną głową. Nad dżunglą unosiły się światła AV, krążących nad resztkami konwoju i transporterów, czeszących seriami z działek las. Cztery światła zbliżały się do obozu. Wiedział co wiozły i gdzie wylądują. W powietrzu unosił się zapach ciał zaścielających okolicę. W jego głowie odezwał się głos. - Gratulacje, misja wykonana. Kod osiemnasty, oczekuj dalszych instrukcji. Przejście w tryb spoczynku na kod trzy-jeden. Przygotuj się do ekstrakcji. światła zmieniły się w AV. Maszyny zniżyły lot i wylądowały, z jednej wyskoczyło kilkunastu żołnierzy. Tak słabych i miękkich, czujących się silnymi dzięki całej tej broni i kilku nic nie znaczącym wszczepom. Człowiek w garniturze wysiadł z drugiego AV. - Gratulacje - powiedział - świetnie się spisałeś. Kod trzy jeden. Misja wykonana. Oczekuj następnej. W nagrodę, powiedział, możesz pobyć sobą. Pobyć człowiekiem. Człowiekiem. Nie wiem co to słowo już znaczy. |