Poprzednia strona Następna strona
     

Forum
 

Godzina rozgrzeszenia

Autor: "Shon Edge"

ielona dżungla rozpościerała dookoła swą zieloną szatę, lekka mgła powoli opadała odsłaniając skrytą za białą kotarą ziemię. Był ranek a na niebie kłębiły się czarne i ciemne chmury, sunęły powoli przybierając co chwilę demoniczne kształty. Kłębiaste diabły prowadziły na niebie swą własną wojnę ciskając miedzy siebie ostre i jasne jak cięcie brzytwy pioruny które roztrzaskiwały się z głośnym grzmotem o ziemię. Zwierzęta wyczekiwały w ciszy tego co miało nastąpić. Mijały chwilę i minuty...A później spadł deszcz, duże i ciężkie krople powoli bębniły o zielone liście wygrywając dziwną melodię, urywaną i tajemniczą, głośną i krzyczącą a zarazem tak cichą że prawie nie dostrzegalną. A on sam leżał wpatrując się w niebo, ciemne i złowrogie. Jego całe ciało płonęło, ogień trawił wnętrzności i powoli lecz systematycznie wdzierał się do mózgu. Każdy narząd , nerw, pojedyncza komórka zdawały się wyczuwać zbliżającą się śmierć. Powoli przed oczami robiło się coraz ciemniej, jakieś dziwne nierealne plamy zaczynały powoli zasłaniać świat. Sekunda, minuta, godzina, czas przestawał powoli istnieć. Agoniczny ból ustępował uczuciu błogości i odprężenia, wszystko zdawało się rozpływać w padającym deszczu, jedna zielona masa. A on leżał wpatrzony w niebo, w obolałej i otępiałej świadomości, wybuchały pytania by odbijać się echem i zanikać beż odpowiedzi. Gdzie są medycy? Nie wytrzymam jeżeli nie przyjdą, umrę!? Gdzie oni są? Czy mnie zostawili? Może wszyscy zginęli? Muszę wstać... Włożył cały wysiłek i energię jaka w nim pozostała w mięśnie jednak te napięły się a on poczuł jakby tysiące żytek przeorało jego ciało, zakrztusił się i wypluł czerwony płyn który zawadzał w płucach - Krew! Wszędzie jest moja krew! Wykrzykną bezgłośnie kiedy głowa bezwładnie opadła na bok, zobaczył swój karabin leżący na zielonym zbroczonym czerwoną posoką kamieniu. Na rączce była jakaś urwana w przegubie dłoń. Jezu! Ja umieram wykrzykną z całej siły jednak zamiast echa z jego ust dobiegł cichy warkot. Ja umieram rozchodziło się tysiące razy w jego głowie, nagle jego ciało przeszył błysk, ciepła, błoga fala niosąca ze sobą jakiś dziwny spokój, obietnice odpoczynku. Nie protestował, obrócił twarz w stronę nieba. Dał się ponieść ciepłej bryzie dobiegającej z jego duszy. W gęstym dywanie chmur pojawiła się dziura, mała jednak ukazała jego zastygłym oczom rąbek nieba. Było jasno niebieskie, takie spokojne, poczuł jak jego ciało staje się lekkie i odrywa się od ziemi. Powoli zaczął unosić się w powietrze, zamkną powieki i pozwolił się prowadzić ciepłemu promieniowi który wystrzelił z błękitnych niebios i przebił się przez deszczowe chmury. Ostatni raz spojrzał w dół, zobaczył siebie, jego ciało leżało na ziemi, wszędzie dookoła była krew jego prawa dłoń leżała metr od niego, w klatce piersiowej widniały liczne wyrwy, z których jeszcze ciągle sączyła się jucha. Gdzieś z boku usłyszał jakiś dźwięk, regularny na tyle że dawał złudzenie realnego istnienie, cichy, świszczący nasilający się z każdą wieczną sekundą. Gdzieś ponad nim, wysoko! Miarowy odgłos przypominający cięcie powietrza nożem...Gdzieś coraz bliżej. Z morza różowej mgły wyłonił się jakiś kształt , wyleciał prosto z niebios. Poznał go. Nowe siły uderzyły w ciało a on sam na powrót został w nie wtłoczony. Ból na nowo uderzył miażdżąc jakikolwiek opór świadomości, każda żyła i tętnica zawyła potwornie kurcząc się i wołając ogniem o krew! Jednak on nie zwracał na to uwagi. Wiedział już co to za kształt który obecnie przesłonił całe niebo i rzucił na niego płaszcz mroku. Wirujące koło jak skrzydła owada, ciepły pęd powietrza uderzający z dodającą otuchy regularnością. Pęd powietrza cucił jego sztywne ciało. Dżungla oddała pokłon przybyszowi chyląc się ku ziemi. On wzniósł kikut prawej ręki w górę na powitanie nadziei...Drzwi helikoptera rozsunęły się na bok i....

- Hej co z tobą? - padło pytanie.

Otoczenie zmieniło się. Dżungla znikła, jasne światło dnia ustąpiło miejsca mrokowi panującemu w pomieszczeniu. Zamiast piorunów błyskał uszkodzony neon wiszący nad drzwiami wejściowymi baru" Mleczna Droga" Rozejrzał się dookoła siebie, upewniając że to co przed chwilą widział to tylko wspomnienie. Jedno gówniane wspomnienie. Nad głową huczał cicho wiatrak klimatyzacji. , obracał się tam pod sufitem i tyle, regularnie i spokojnie. Odetchnął z ulga i pociągnął drinka którego trzymał w zaciśniętej prawej dłoni. Boże, pomyślał, to wszystko wspomnienie. I podziękował że te chwile już minęły.

- Dobrze się czujesz? - dopiero teraz doszło do niego że nie siedzi przy stoliku sam.

- Co? - zapytał lekko zdziwiony - Wybacz ale zamyśliłem się.

- Kurwa co to ma być - wykrzyknął jego rozmówca i odchylił się na krześle zataczając jednocześnie szarą smużkę dymy z cygara które trzymał w prawej dłoni - Pytam cię człowieku czy załatwisz to dla mnie za tą forsę? Zrobisz to?

Rozejrzał się po barze, było tam tylko parę osób, lecz nie znał żadnej z nich. Siedzieli rozrzuceni po całym lokalu i zdawali się go ignorować. Mimo to pociągną spojrzeniem po całym pomieszczeniu, poszukując wśród plastikowych czarnych stolików, krzeseł, małych lampek dających nikłe mleczno białe światło, swego prześladowcy. Mógł tutaj być, i siedzieć popijając piwo jak inni w tym barze. Jednak on nie pozwoli by go zaskoczył, zauważy go pierwszy. Odetchną z ulga gdy upewnił się że w lokalu nie ma ludzi których szukał. I wrócił do rozmowy. Siedział przed nim murzyn, dużej budowy siała. Palił cygaro i swoim świdrującym spojrzeniem wpatrywał się w niego jednocześnie lekko kołysząc się na krześle.

- Mówisz że 3.000$, Jednak bez rodziny tylko on. Jasne? - odpowiedział spokojnym głosem, dopijając do końca drinka noszącego nazwę "Zew". Odstawił od ust szklankę i pozwolił by denko stuknęło z hukiem o blat pleksiglasowego stolika.

- Nie, cała rodzinka, wszyscy bez wyjątków - odparł murzyn poprawiając zapięcia ciemnobrązowego masywnego płaszcza - To kaszka z mlekiem, wystarczy wejść tam i to zrobić, a będziesz miał 10.000$.

Przez jakiś czas miedzy nimi panowała cisza, on się nie odzywał, także filerowi nie spieszyło się do następnego słowa. Ten drugi dopalił cygaro i zgasił je o własną dłoń, bez żadnego grymasu bólu na twarzy.

- To jak? - jego głos był prawie hipnotyzujący - Powiedziałeś przez dataterm że bierzesz tę robotę.

- Nie - odpowiedział - Nie zabijam w ten sposób

Murzyn poruszył się niespokojnie na krześle i pochylił się do przodu, opierając łokcie na stoliku. Jego czarne oczy zmieniły barwę na czerwone i zdawały się oczyma wściekłego wilka. Minęło kilka sekund. Po chwili odsuną się i na jego twarzy zagościł lekki uśmiech.

- Tak jak mówili, jesteś już wrakiem, nic z ciebie nie da się wykrzesać, wypaliłeś się i jesteś jak to gówno ćpające na ulicy - przerwał na chwilę i wstał od stolika - Tyle że ćpuny mają po co żyć, przecież czekają na następną dawkę! A ty? Na co kurwa ty czekasz! Na cud , na jakieś pieprzoną zmianę? No powiedz! - wykrzykną stojąc nad nim. W barze na chwile zapadła cisza. Większość oczu skierowała się w ich stronę. W powietrzu zapanował napięta cisza. Wszyscy oczekiwali na następne wydarzenia. Murzyn stał koło stolika, jego lewy policzek zaczął lekko drgać pod wpływem sandevistna a ręka powoli zaczęła sięgać do kieszeni kurtki.

- Tak - powiedział tonem zwycięzcy - dobrze mówię, zostało z ciebie tylko gówno, wiesz tylko gówno złożyli do kupy! Ty już nie żyjesz, umarłeś wtedy w twej dżungli. Teraz jesteś marnym ścierwem które zabiera tlen innym.

Postać siedząca na przeciwko krzyczącego filera była nieruchoma. Nie patrzyła nawet tamtemu w twarz. Po prostu tam siedział i nic nie mówił. Kilku gości przysiadło głębiej w stolikach, a jeden typ wyszedł chyłkiem drzwiami. Lecąca w radiu melodia była jedynym dźwiękiem, jaki rozchodził się w pomieszczeniu. Nagle prawa ręka siedzącego poruszyła się, wzniosła ponad stolik i skierował do przodu. Fixer zareagował! Wyciągną z kieszeni swego smartowanego Glocka i wymierzył prosto w głowę siedzącego. Był pierwszy. Czerwona plamka celownika utkwiła na środku czoła przeciwnika. Ten jednak zdawał się tego nie zauważać, sięgną ręką po jeszcze wypełnioną do połowy butelkę i nalał sobie po brzegi szklanki a następnie zbliżył alkohol do ust i zaczął powoli go sączyć. Człowiek z wyciągnięta bronią ciągle celowa w jego twarz, atmosfera dookoła aż krzyczała o strzał. Stał tak jeszcze około minuty i wpatrywał się w pijącego mężczyznę. Ten z kolei skończył i nalał sobie następnego. Fixer schował broń i zaklął coś pod nosem w nieznanym języku a następnie ruszył do wyjścia, przeszedł bar i z rozmachem otworzył drzwi wyjściowe. Gdy tylko opuścił lokal, rozmowy ożyły na nowo i wnętrze wypełniło się jazgotem. Siedzący mężczyzna skończył butelkę. I rozbił ją o kant stołu. Szkła posypały się gęstym deszczem na podłogę, co nie spotkało się z aprobatą barmana, jednak nic nie powiedział. Sam wstał i zostawił na stole zlepek banknotów. Skierował się na zewnątrz.

Kiedy wyszedł na ulicę uderzył w niego dźwięk tysiąca pojazdów, zgrzyt przejeżdżającego pociągu poduszkowców oraz strzępy rozmowy dziesiątek przechodni. Dał się nieść tłumowi. Wysoko nad głową, ponad ulicami rozświetlonym tysiącem samochodowych świateł i holoszyldami, górowały wysokie budynki. Wyglądały jak potężne i posępne monolity, prawie jak z nie tego świata. Ciemne i martwe, rozświetlone tylko kilkoma światłami i reflektorami av'ek które kłębiły się pod szarym stalowym niebem jak małe świetliki. Mijał jak we śnie sklepy z oprogramowaniem i urządzeniami elektrycznymi, następnie przeszedł koło jasno rozświetlonym czerwonym światłem nowego sklepu Militechu z bronią osobistą. Przez szybę dostrzegł jak dwoje podrostków w wieku około 15 lat ogląda chromowaną dziewiątkę.

Przystanął na chwilę gdy nad jego głową przeleciała z głośnym szumem duża video reklama. Na jej trzystu calowym ekranie uśmiechała się do niego młoda dziewczyna trzymając w ręku bukiet kwiatów. Napisy obok głosiły: Pan przyjmie cię zawsze! Zatrzymał się i obserwował jak platforma oddalała się od niego. Ktoś z tłumu potrącił go barkiem i znikną w morzu ludzi. Ruszył dalej, w końcu dotarł do chińskiej dzielnicy. Otumaniony alkoholem skierował się do najbliższego baru. Bloki tutaj były otoczone przez tysiące straganów z owocami skażonego morza. Ruch był tu jeszcze większy niż na poprzedniej ulicy. Po środku chudej i brudnej uliczki przyozdobionej neonowymi światłami straganów, sunęły jak żółwie małe samochodziki. Dookoła unosiła się woń ryb zmieszana z odgłosem skwierczącego tłuszczu i jakimś starym chińskim przebojem który wydobywał się nie wiadomo skąd. Suną po chodniku nie zwracając uwagi na liczne brudne kałuże, poruszał się jak we śnie z spuszczona głową. Jakieś troje dzieci wybiegło do niego z zaułka. Miały brudna twarze i ubrane były w stare ubrania. Zupełnie jak te z wioskowej dżungli. Biedne i porzucone ich ojcowie zostali zabici przez żołnierzy brazylijskich a matki przez amerykańskich lub na odwrót. Zagrodziły mu drogę i stały tak czekając na nie wiadomo na co. On też przystaną. Mierzył je wzrokiem. Obrazy z przeszłości ponownie wybuchły przed oczyma. Zielona i nie poskromiona dżungla, tak gęsta że nie widziało się nic poza czubkiem własnego karabinu. Posuwanie się w ciągłym akompaniamencie rozwrzeszczanych ptasich pisków i szumu drzew. Ciągłe i bezustanne przedzieranie się przez zielone barykady. Wszędzie roiło się paskudne robactwo które potrafiło wejść ci do każdego otwory w ciele. W końcu gdy nadeszło południe i słońce świeciło w zenicie doszli na skraj polany. Po drugiej stronie w odległości jakiś 200m stały zgliszcza dawnej wioski. Wraz z ludźmi z oddziału widział dym palonych chat z odległości jakiś 2 kilometrów. Teraz gdy wreszcie dżungla pozwoliła im tu dotrzeć chaty właśnie się dopalały. Podchodzili ostrożnie coraz bliżej, kryjąc się na wzajem. Kiedy minęli zryte pociskami moździerzy poletka uprawne weszli na główny plac. Spalone bambusowe chaty lekko tliły się jak kadzidła które roznieca się w kościołach nad ciałami zmarłych a w tym przypadku zabitych. Ta...wszędzie byli zabici, ciała. Wróg ich uprzedził, po środku mokrego po niedawnym deszczu błota stało płaczące cicho nad ciałem matki dziecko...Spojrzał mu w oczy i poprawił hełm...Jezu co ja tu robię. Błysk! Nagle znów był na ulicy, dżungla z zieleni zmieniła się na beton i labirynt uliczek. Jedno z dzieci podeszło i wręczyło mu coś w rękę a później wszystkie uciekły z głośnym śmiechem wpadając miedzy jadących na rowerach Chińczyków a ci z jazgotem zaczęli dzwonić dzwonkami. Otworzył dłoń i spojrzał. Na masywnej cyber dłoni z chromowanym pokryciem spoczywało małe ciasteczko z wróżbą. Już chciał je zgnieść gdy zobaczył logo jakiejś restauracji na świeżym powietrzu. Ruszył w tamtym kierunku, cały czas trzymając ciastko. Mały fastfoodowy bar z holoneoem czerwonego smoka, wypuszczał z kuchni kłęby pary na ulicę. Gdy doszedł jak raz zwolniło się miejsce pod zardzewiałym metalowym daszkiem, siadł na starym stołku i zamówił najtańszą wódkę jaką miał na składzie stary Chińczyk. Ten dał mu to co chciał i zatrzymał wzrok na ciasteczku, jego twarz była jak stara mandarynka, pokryta zmarszczkami i bruzdami w ciemno żółtym kolorze, fartuch nie wiadomo kiedy prany zawiązany dookoła chudego torsu.

- To być dobra dzień na wróżbę - odpowiedział łamanym angielskim - Niech pan otworzyć to zobaczyć co mówi przeznaczenie.

Mężczyzna spoglądał na niego tępym wzrokiem czekając aż paląca wnętrzności wódka dosięgnie żołądka. Przegarną brudne nie myte od tygodnia włosy i zgniótł ciastko którego okruchy posypały się na ziemie. Wyciągną stamtąd mała zwiniętą karteczkę, napis na niej głosił: "Czeka cię wspaniała przyszłość"

- I co być ciekawego - zapytał Chińczyk zajęty teraz patroszeniem jakiejś ryby.

- Nic takiego przyjacielu, chyba czas już iść - wstał chwiejnym krokiem i podszedł do ulicy.

- Ty iść i uważać na siebie - zdążył rzucić Chińczyk - Ja lubić taki klient jak ty być!

Będąc już na skraju ulicy wzniósł niepewnie rękę i przywołał taksówkę. Po tym, jak tylko przebiła się przez morze przechodniów podjechała do niego a drzwi rozsunęły się automatycznie w bok. Zwalił się bezwładnie na śmierdzące siedzenie. Drzwi znowu zasyczały a taksówka ruszyła.

- Dokąd? - spytał głos z głośnika

- Do sektora 13 - odpowiedział usiłując przypomnieć sobie dokładniejszy adres - Obok tego dużego centrum handlowego.

Taksiarz nic nie odpowiedział po prostu ruszył w tamtą stronę. Mijali kolejno dzielnice, szare brudne a zarazem jaskrawe i żywe. Taksówka sunęła cicho asfaltową autostradą. Wszystko za oknem pojazdu zaczęło się rozpływać. W końcu poddał się senności i zamkną powieki. Nie śniło mu się nic zresztą jak zawsze od czasu gdy medycy wstawili mu kilka tych śmieci w mózg. Z niebytu wyrwało go czyjeś szturchnięcie za ramię. Otworzył oczy, był na miejscy w drzwiach samochodu stał taksiarz i szarpał go za bark. Na głowie miał śmieszną czerwona kaszkietówkę a tanie złącza interfacu wystające z jego nadgarstka dyndały mu przed oczyma kiedy patrzył na taksówkarza.

- Jezu myślałem że mi wykitowałeś - powiedział z wyraźnym rozdrażnieniem - No dalej brachu tu nie hotel. Idź znajdź sobie jakiś sześcian. Ja nie mam czasu cię niańczyć Zmusił się do wyjścia z pojazdu i zapłacił bez słowa wygórowany rachunek oraz nie pożałował napiwku. Był na miejscu. Strefa 13 i duży budynek centrum handlowego korporacji AgriogoTech. Wszystko dookoła było rozświetlone latarniami ulicznymi, nawet nie było tak wielu ludzi. Tylko nieliczne grupki miejscowych kierowały się w stronę ruchomych schodów wejściowych. On jednak odwrócił się na pięcie, jego dłoń sięgnęła do kieszeni by upewnić się czy spoczywa w niej nadal chłodny kawałek stali o kalibrze 11mm. Odnalazł w pobliskim datatermie dokładny adres miejsca którego szukał i skierował się w tamtą stronę. Szedł szybko bo nigdy nie lubił tej dzielnicy. Jak dla niego było tu o wiele za jasno, kiedy szło się tym w miarę czystym chodnikiem pośród tych wszystkich lamp i neonów oraz jadących po ulicy gęstym jasnym sznurem samochodów było się łatwo widocznym. W wojsku uczyli ich że ten kto jest widoczny jest łatwym celem, on nie chciał być celem. Tak więc szedł szybkim krokiem bacznie się oglądając czy czasem nie śledzi ich ktoś z "nich". Jednak nikogo tam nie było prócz grupy sześciu ludzi jadących po drugiej stronie chodnika na nowych sportowych motorach. Nie zwrócili na niego uwagi a on szybko skręcił w boczną uliczkę.

Szedł jeszcze z dziesięć minut aż wreszcie dotarł na miejsce. Był to wysoki na dziesięć pięter budynek, zbudowany przez BuldTronic i obecnie wykupiony przez departament miasta. Mieszkali tu głównie niskiej rangi urzędnicy państwowi lub policjanci. Z zewnątrz gmach wyglądał jak wiele innych, pomalowany w ciemno niebieski kolor z bliźniaczo podobnymi oknami ciągnącymi się aż na dziesiąte piętro. Postanowił wejść do środka, do holu dostał się przez kuloodporne grube rozsuwane drzwi. Na parterze jedyna osobą był siedzący w recepcji człowiek. Jakiś gruby Latynos a może Włoch w tanim kapeluszu i z cygarem w ustach. Gdy wszedł właśnie czytał screamsheata i nie zareagował w żaden sposób gdy ten wszedł do windy. Nacisną czwarte piętro i dał się unieść urządzeniu. Dojechał a drzwi rozsunęły się ukazując jego oczom długi hol na podłodze którego leżał rozciągnięty brudny dywan. Ruszył przed siebie wzdłuż pokrytych plastikową wykładziną ścian. Mijał kolejne drzwi z numerami mieszkań oraz małe żółte lampki wlewające na korytarz swe blade i zimne światło. W końcu doszedł do numeru 123. Spojrzał przelotnie na drzwi i przeszedł w kierunku schodów. Gdy do nich doszedł usiadł i zwiesił głowę miedzy kolana. Zaczął bujać się w jedną i druga stronę miarowo i stałym tempem. Trwał w tym stanie jakąś godzinę, może dwie. Z transu wyrwał go dźwięk rozsuwanych drzwi windy. Drgną i skierował wzrok w tamtą stronę, cały czas pozostając w pierwotnej pozycji. Z wnętrza wyszły dwie wysokie postacie. Jedna była ubrana w długi czarny płaszcz i trzymała ręce w kieszeni. Druga, ciut niższa, z króciutkimi blond włosami i świetlnym tatuażem ubrana była w kewlarową kurtkę i niebieskie spodnie. Zbliżały się powolnym ale zdecydowanym krokiem. Wytężył wzrok i dojrzał pod płaszczem błyszczącą lufę śrutówki. Wiedział już że ci ludzie bez wątpienia zostali przysłani przez fixa. Ostrożnie sięgnął do kieszeni i ścisną zimną stal.

Postacie zbliżyły się do drzwi z numerem 123 i przystanęły. Jedna z nich wyszarpnęła za paska jasno jarzący się rewolwer a druga cofnęła się o krok do tyłu i z głośnym zgrzytem wprowadziła pocisk do komory śrutówki. On na to czekał poderwał się ze schodów jednocześnie prostując rękę w której spoczywał gotowy do strzały Armalite. Dał potężnego susa do przodu a jego wojskowe buty zadudniły o stary dywan. Pociągną za spust. Po korytarzu przetoczył się grzmot wystrzału a niewidzialny pocisk trafił w prawe ramię postać ze śrutówka. Ta przyjęła impet lecącego pocisku i zwaliła się jak długa na podłogę. Jego kompan skierował swe szare oczy w stronę grzmotu i zdążył spostrzec tylko następny wulkan ognia wybuchający prosto ze środka ciemnej lufy. W powietrzu rozległ się świst lecącej śmieci i punk poczuł że jego klatka piersiowa zazgrzytała pęczniejąc jednocześnie jak balon. Następnie potężna siła rzuciła go daleko w tył. Gdy upadał poczuł pierwszą falę bólu rozlewającą się jak czerwona ciecz tryskająca z jego mostka. Pociągną za spust. Trzy wystrzały i upadające ciało rozłożyło się jak długie w przejściu. Mężczyzna obserwował jak trafiony drugim pociskiem booster oddaje w jego kierunku trzypociskową serię. I przyległ do ściany jednak ołowiany szerszeń wbił mu się gdzieś w żebra na klatce piersiowej. Rozgrzana prędkością wylotową kula przypaliła tkankę znajdującą się pod skórą. Zawył cicho jednak zdołał się opanować widząc jak trafiony facet ze śrutówką podnosi się ściskając ciągle broń obiema rękoma. Jego prawe ramię było pokiereszowane i sączyła się z niego gęstymi strumieniami krew. Nacisną spust. Fala śrutu przetoczyła się po wąskim korytarzu wrzynając się w podłogę i ściany powodując liczne wyrwy w ich gładkiej powierzchni. Kilka z nich zagłębiło się w nodze mężczyzny i nowe oblicze palącego bólu zalało umysł zasłaniając oczy czerwoną kurtyną. Drgająca dłoń uniosła Armalirte'a i jeszcze raz plunęła ogniem Do uszu trzymającego się na granicy świadomości faceta doszedł odgłos rozrywanej tkanki i coś ciężkiego grzmotnęło o deski podłogi. Gdy doszedł do siebie a obraz odzyskał ostrość. Zobaczył dwa rozciągnięte w korytarzu ciała. Zaczął kuśtykać w ich kierunku jednak przeszedł połowę drogi i oparł się o ścianę. Przycisnął dłoń do klatki piersiowej i poczuł ciepły płyn wydobywający się gęstym miarowym strumyczkiem. Nabrał ze świstem powietrze. I zaczął powoli osuwać się wzdłuż ściany czując, jak jego ciało zaczyna tracić sprężystość. Jego oczy powoli stawały się coraz bardziej szkliste a ciepły płyn spływał już po jego całym torsie. Kolana ugięły się pod nim a dymiąca broń wyślizgnęła się z ręki. Trzeba mieć farta - pomyślał - w samo serce... Ciało upadło na podłogę w odległości jakiś 2 metrów od pozostałych dwóch. Przewrócił się na plecy. Każdy oddech stawał się coraz głośniejszy i płytszy. Mężczyzna czuł jakby ktoś wbił mu drewniany kołek w klatkę piersiową. Wiedział że to koniec. Drzwi z numerem 123 uchyliły się lekko i pojawiła się w nim postać młodej dziewczyny z dzieckiem na ramieniu.. Patrzyła na niego z otwartymi ustami a dziecko płakało. Uśmiechnął się do nich i zamkną oczy. Był znowu w dżungli i właśnie umierał. Ogarnęło go znane ciepłe i błogie uczucie. Wiedział co zaraz nastąpi. Dał się ponieść zapomnieniu. Jeszcze raz wszystko zawirowało przed oczyma a później zgasło jak płomień zdmuchniętej świecy...............



Powrot