Poprzednia strona Następna strona
     

Forum
 

Druga kategoria

Autor: Przemysław "Jeszua" Kliś

amolot, stary i mocno zużyty transportowiec Boeinga, dawno powinien był znaleźć się na składowisku złomu. Solidny płat zgniłozielonej farby opadł na głowę młodego, ogolonego na łyso mężczyzny, gdy ta latająca trumna z głuchym łoskotem osiadła na płycie lotniska.

- Powinni lepiej dbać o swój sprzęt. W końcu nie planują końca tej wojny na jutro; w takim wypadku nie sprowadzaliby nas w tą dziurę dzisiaj. - usilnie starał się przekrzyczeć gasnący hałas silników, co nawet mu się udało. Pomimo to nawet jego najbliższy sąsiad nie zareagował na uwagę. Maszyna ostro zakręciła i sztywne, lalkowate postacie w zielonych ubrankach, znajdujące się wewnątrz, jak na komendę pochyliły się w lewo. Gwałtowne hamowanie rzuciło ich w przód. Szarpnęli się ostro, zawisając na trzypunktowych pasach. Właz otwarł się z trzaskiem.

- Witamy w Wietnamie. Biegiem do ciężarówki, zanim żółtki się wstrzelają. NO JUŻ! - chropawy głos, wydobywający się z chudego jak szczapa ciała, pod koniec przeszedł w drażniący uszy krzyk. Zielone lalki ruszyły sprintem w kierunku stojącego kilkanaście jardów dalej pojazdu. Na betonowy pas spadły pierwsze pociski moździerzy, wyrzucając w powietrze gejzery odłamków.

enerał Trevis MacCannon jr. był żołnierzem od zawsze. Swojemu bojowemu nazwisku jego rodzina zawdzięczała wielowiekową tradycję służby w formacjach US Army. Teraz właśnie stał i patrzył jak przybywa jego uzupełnienie.

- Sierżancie! - zawołał gromkim głosem, od dzieciństwa ćwiczonym do wydawania rozkazów. I lekko tylko wspomaganym przez AudioVox.

- Tak jest, sir. - siwowłosy, dwudziestokilkuletni żołnierz wyprężył się przed MacCannonem jak struna. Tylko wesoły błysk w jego młodym oku zdradzał, że doskonale wie, co się teraz stanie. Jego siwe włosy, nieco (a może nawet zdecydowanie) zbyt długie jak na armię, były tolerowane przez generała z dwóch powodów: po pierwsze sierżant był szkoleniowcem, a po drugie ich kolor był naturalny.

- Spocznij, Norman. Widzisz tych, tam na płycie? To twoja nowa drużyna. Zrób z nich rasowych kicajów, stary. Wiesz, że ich potrzebujemy, więc się postaraj.

- Na kiedy mają być gotowi, chief?

- Najdalej za dwa tygodnie. Jeśli uznasz wcześniej, że można ich wrzucić na rozkład, to tylko szepnij słówko planiście. OK?

- Tak. Kto ich dostanie po szkoleniu?

- Jeszcze nie wiem. Może któryś ze starych sierżantów, może mianuję jakiegoś nowego. Przecież wiesz, że w każdej chwili wszystko może się zmienić, dlaczego więc pytasz?

- Nie chcę, żeby dostał ich jakiś poruczniczek, świeżutko upieczony dyplomowany wojak. Wiesz dobrze, co oni mogą zrobić z najlepiej przygotowanym oddziałem. - zaniepokojony obserwował ciężarówkę, postrzelanego przez 'congów Dodge'a, wjeżdżającą do pomieszczenia pod ich stopami. Czekał na wyrok dla siedzących wewnątrz, nieświadomych niczego ludzi.

- Masz cholerną rację, stary, ale to nie ja rozdaję te karty. Oni przychodzą z góry, z rozkazami w zębach. Przydzielić takiemu a takiemu dyplomowanemu dupkowi squad. Cholera, przecież dobrze wiem, co ostatnio zrobiło dwóch takich pod Lao'tsong. I ty też wiesz. Nawet starzy buszmeni boją się z nimi chodzić. A propos starych buszmenów: dam ci jednego do szkolenia. Jimmie Usypiacz, znasz go, ten od dalekiego zwiadu...

- Tak, wiem. Dzięki, chief. Z nim w tandemie zrobię z nich oddział w ciągu dziesięciu dni. Proszę o pozwolenie odmeldowania się, generale.

- Udzielam zezwolenia, sierżancie. - zasalutowali sobie, po czym siwy sierżant zbiegł szybko po schodkach. Znalazł się w półmroku wysokiego hangaru. Wysokość osiągnięto przez wkopanie budynku w ziemię do dwóch trzecich wysokości ścian. Szybkim spojrzeniem omiótł stojących w karnym dwuszeregu ludzi, od razu wyławiając tych najmniej karnych.

- No dobra, buciory. Nazywam się Norman Cortes, jestem sierżantem, a od kilku minut waszym dowódcą. Za dwie godziny zaczynamy szkolenie, po którym staniecie się żołnierzami US. Taką mam nadzieję. Liczę na to, że najsłabsi odpadną od razu, bo nie chciałbym psuć opinii całemu oddziałowi ich zachowaniem. "Odpaść" znaczy tutaj zdechnąć; lżej ranni wracają do dżungli zaraz po załataniu przez łapiduchów, ciężej ranni trafiają do administracji. Ale wy na to nie liczcie. Mamy tutaj tylko dwie kategorie żywych ludzi: żołnierzy i mięso armatnie. Nie muszę was chyba uświadamiać, do której należycie. Teraz idziemy na wasze kwatery.

- świetnie się zaczyna. - mruknął facet stojący obok Hansa - Teraz dadzą nam wycisk, a potem pozwolą zarżnąć. - widząc zainteresowanie sąsiadów postanowił się przedstawić - Mówią na mnie Spider. Witamy w Wietnamie, wtyczki. Nowy stary świat na nas czeka... Idziemy go zbawiać. - i poszli.

ans był studentem historii. To znaczy był nim przed przyjazdem tutaj, bo teraz był buciorem i na dodatek mięsem armatnim w jednej postaci. Szkolenie oddziału posuwało się szybko, już drugiego dnia większość nowo przybyłych zrozumiała, gdzie jest ich miejsce. Ci nieliczni, którzy potrzebowali dłuższego czasu, też już spokornieli. Oglądali wystarczającą ilość trupów i częściowo tylko żywych, poszarpanych ludzkich kukiełek, przynoszonych z dżungli, by zrozumieć, że szkolenie daje im szansę na przeżycie pierwszej akcji. Później zaczną zdobywać doświadczenie, które pomoże im odnaleźć drogę przeżycia.

Teraz, gdy szkolenie już się kończyło, znał wszystkich. Siwowłosego sierżanta nazywał Normanem, jak wszyscy inni. Tego drugiego szkoleniowca, Jimmiego - Usypiaczem. Wiedział nawet, skąd wziął się ten nick: Jimmie miał jazzlera, specjalną wersję wojskową o regulowanej mocy. Kiedyś pokazał im jak to działa, chińskim ochotnikiem był niedźwiedziowaty Martens, najsilniejsze bydlę w całym plutonie. Potraktowany prądem padł jak ścięty. Oczywiście Usypiacz ustawił minimalną moc, ale uświadomiło im to jak łatwo się tu umiera. Jimmie był w wysuniętym zwiadzie, chwilowo nieczynny na czas rekonwalescencji, i wieczorami mówił im o dżungli. To wcale nie było przyjemne, chociaż żaden z nich się nie bał. Jeszcze nie.

- Jak przeżyjecie... jeśli przeżyjecie pierwszą akcję, to zaczniecie się bać. Potem wam przejdzie, przyzwyczaicie się. Bonzo: standartowe zasadzki VietCongu; zaraz po nim Spider: geografia wokół Lao'tsong. - tak kończyło się każde spotkanie, pytania zadawane z zaskoczenia były skuteczne tylko początkowo. Wtedy było dużo ochotników do noszenia najcięższego sprzętu drużynowego, bo każdy, kto nie odpowiedział zadowalająco był tragarzem-ochotnikiem. A złomu było do dźwigania dużo: oprócz osobistych automatów M-31 A1, pistoletów - według uznania, tak samo jak noży, były obowiązkowe dla ośmioosobowej drużyny km-y Militecha, granatniki, wyrzutnie p.panc., materiały wybuchowe i wszystko inne, co od czasu wynalezienia prochu wymyślono, a do dnia dzisiejszego udoskonalono.

yruszyli przed świtem... Cel: skontrolować jakiś sektor. Hans nie pamiętał już jaki, ciężko mu było z tym Mini-Gatem. Tym razem padło na niego, w ostatniej kolejce pytań miał pecha. Stary Usypiacz musiał wyłuskać tragarzy: pytania były coraz trudniejsze. Zielone piekło - tak właśnie nazywali to morze zieleni kicaje w XX wieku - wchłonęło dziewiątkę ludzi. Znikali kolejno: Bonzo - pierwszy tropiciel drużyny, sierżant Ivan Tchenko - stary buszmen i ich dowódca, Hans - przedni strzelec, Martens - główny tragarz z granatnikami i rakietami, Arden - pechowy pomocnik Martensa, Leo - zapewniający łączność ćpun (łączność była w dziewięciu przypadkach na dziesięć marzeniem, więc nie była to zbyt odpowiedzialna funkcja), Spider - świetnie wspinający się po drzewach snajper, Tuffy - tylny strzelec, Savage - dziki drugi zwiadowca. Kiedy las wchłonął całą dziewiątkę, stojący przy Dragonie sierżant Cortes westchnął i powoli wsiadł do maszyny.

- Ostatni squad między drzewami. Odlot. - rzucił pilotowi w mikrofon interkomu. Obok niego siedziało jeszcze dwóch instruktorów: oni też wysłali dziś swoich uczniów w dżunglę. Teraz czekał go urlop, bo na szkolenie przeznaczone było według regulaminu 16 dni. Sześć dni urlopu! Prawie tydzień. Przygotował te buciory najlepiej jak potrafił, zasłużył na ten nieoficjalny urlopik. Trevis musi tylko podpisać przepustkę. Czekały go ulice i gniazda całego wschodu, od Korei i Japonii po wybrzeża Australii. Z wyjątkiem Australii. Przeklęte kangury wyrzucały z kraju każdego żołnierza na przepustce! Nie chcieli mieć nic wspólnego z tą wojną! Banda palantów, jeśli oni nie pójdą na wojnę, to wojna przyjdzie do nich. Może już wkrótce...

Potężny śmigłowiec korporacji Sikorski-Mitsubishi mknął ponad koronami soczyście zielonych drzew. W twarz Normana wbiła się jedna z pierwszych kropli deszczu, uświadamiając mu prędkość maszyny. Wcisnął się głębiej w fotel i zamknął drzwi. Łopot rotora zamilkł jak zastrzelony 'cong, ale nie ożywiło to rozmowy. Każdy z trenerów czekał na wyniki swojej drużyny.

ieprzone komputery! Gdyby nie ten zastój w walkach w Sieci, to nigdy by nas tu nie było. Do dupy są ci netrunnerzy, jeśli to my musimy wygarniać żółtych z nor! - jednostajne mamrotanie Martensa zaczynało działać Hansowi na nerwy. Właśnie miał coś mu wrzucić, gdy Ivan zamknął tą kłapaczkę jednym ruchem ręki. Coś było przed nimi, Bonzo właśnie pochylał się nad ścieżką. W mózgu Hansa pojawiła się informacja: kiedy coś jest nisko i ktoś się nad tym pochyla, to ty patrz w górę. Niezauważalnym z daleka spojrzeniem obrzucił wszystko od poziomu oczu wzwyż.

Wtedy go zauważył. To znaczy nie tyle samego 'conga, ile jakiś anormalny błysk wśród listowia. Jak tu cicho, pomyślał. Potem jednym, wyćwiczonym na strzelnicy ruchem odbezpieczył Gata i przekosił koronę drzewa długą serią. Huk. Wszyscy dookoła padli, nie wyłączając Ivana. Dopalacze, zainstalowane na stałe Kerenzikovy, działały bez pudła. Wśród ciszy, jaka zapanowała, słychać było wyraźnie szelest spadającego ciała. Potem stłumione przez ściółkę uderzenie, gdy wypłaszczony 'cong dotarł do gleby.

- Jeden dla ciebie, Hans. - szept Ivana był jak okrzyk triumfu. Hans w zwolnionym tempie opadł na ścieżkę, nie zdejmując palca ze spustu. Rozglądnął się w poszukiwaniu kryjówki. W ciemnym lesie równikowym nie było to trudne, jak wskazywał przykład reszty squadu. Nawet ogromna sylwetka Martensa była ledwie widoczna. Do uszu chłopaka dotarł syk Bonesa, Leo znów ładował w siebie dorfy. A może na czas akcji dostał jakiś nowy typ narkotyku bojowego? Diabli wiedzą, co ta wtyczka może ćpać.

LEO, niska orbita okołoziemska (low earth orbit), Leo był zawsze naćpany i nigdy nie było wiadomo, kiedy odleci. Nick przyszedł za nim jeszcze z Ulicy, tutaj uzyskał tylko potwierdzenie. Hans zaczął stopniowo, systematycznie przeglądać teren w zasięgu wzroku. Wiedział, że wszyscy robią to samo.

Pod niskim sklepieniem gałęzi odezwała się raz snajperka Spidera. Hans nie wychwycił ruchu w swoim polu obserwacji. 'Cong musiał być dość daleko, ale cyberoczy Spidera były doskonałym sprzętem Kiroshi.

Bezgłośnie podnieśli się i wrócili na ścieżynę, gdy tylko Ivan dał znak ręką. Przekazany dalej dotarł w końcu do wszystkich. Podniesionym kciukiem sierżant pogratulował Hansowi i Spiderowi trafień. Squad zaczynał zdobywać punkty. Szybko znaleźli osobnika wypłaszczonego z Gata, Hans szybkim ruchem bagnetu zerwał mu numery identyfikacyjne - konieczne do zaliczenia trafienia - i przeglądnął jego stygnące ciało na termice. Cybery były bardzo cenne. To była premia dla strzelca.

- Lewe oko... generator adrenaliny... smartgun... wolwery w lewej... - mruczał wycinając je zamaszystymi ruchami maczety pożyczonej od Ivana. - Gdzie można taką kosę dostać, szefie?

- Kupię ci taką samą i napiszę własnoręcznie na niej dedykację jak tylko wrócimy. Będzie za pierwszego 'conga wypłaszczonego przez wasz squad, to taka pułkowa tradycja. Dobra, koniec fajrantu. Ruszamy.

- Jak wrócimy? To już nie: jeśli wrócimy? - Bonza zainteresowała ta zmiana w tonie wypowiedzi dowódców. Zauważył już przyzwalające skinienie Hansa i podnosił właśnie broń żółtka. Hans zgodził się na to bez żalu, w końcu i tak musiał dźwigać Gata.

- Ja mam zamiar wrócić, a wy nie? Wiem, że to trudne, ale myślcie pozytywnie. Grunt to zabić i nie dać się zabić. I zbierać łupy, czasem broń, a zawsze cybery. Nieźle za nie płacą, choć i tak nie opłaca się za nie ginąć. - o wycinaniu cyberów nie mówił im nikt na szkoleniu, ale niejednokrotnie widywali buszmenów wracających z akcji z okrwawionymi kawałkami metalu w przydziałowych workach koloru khaki. To był biznes, kto wie czy nie większy od reszty tej wojenki. Ruszyli dalej.

Maszerowali jak najbardziej arytmicznym krokiem pomiędzy pniami. Kiedy tylko się dało, starali się nie zostawiać za sobą śladów. Savage bardzo się starał tam na końcu, by ich przejście było jak najmniej widoczne. Pewnie, że każdy tropiciel by ich wykrył. Ale nie każdy 'cong był tropicielem. Uliczny umysł Hansa zaczynał doszukiwać się w tym zielonym świecie jakichś analogii z Ulicą. Ulica była dla niego wszystkim, całym dotychczasowym środowiskiem życia. Co z tego, że mieszkał kolejno w czterech miastach, jeśli Ulica była wszędzie taka sama. Przetrwał na niej do dwudziestego drugiego roku swojego życia, bo taki wiek teraz osiągnął, tylko dzięki własnemu sprytowi. Jeśli dżungla upodobni się w jego umyśle do Ulicy, to jego szanse przeżycia wzrosną. Był w końcu boosterem, a nie jakimś zamkniętym w garniturek korpem.

Polanka. To tutaj mieli spotkać się z resztą trójcy. Taktyczne połączenie trzech squadów dawało większą siłę ognia, a przy tym włączenie żółtodziobów pomiędzy buszmenów dawało tym pierwszym szansę na darmowe studia nad 'congami.

Zapadli w zarośla. Liście wielkości standartowego stolika kawiarnianego bez najmniejszych problemów ukryły cały squad. Hans sprawdził broń: Gat, minigranatnik Militecha i granaty do niego, nawet swoje sekretne żądło - 10mm H&K-2013 w cyberręce. To samo robiła połowa drużyny, kontrolując także ilość amunicji, podczas gdy druga połowa uważnie obserwowała otoczenie. Potem zmiana, aby reszta dokonała przeglądu. Po krótkiej chwili czuwali już wszyscy.

Cyberrączka... To było tak dawno, nie pamiętał już nawet dobrze tego dnia. Szybki skok na magazyny, krótka akcja, mówił ten korp. Pewnie, że była krótka. Spieprzali jak zające mając na karku AV-y Militechu. Tylko stare znajomości szefa gangu, wysokiego metysa Raphaela, umożliwiły im ukrycie zadków w śmieciach miasta. To wtedy straciłem lewą rękę, przypomniał sobie. Jego gniazdo, miała na imię Silvana, utrzymała go na Harleyu gdy mdlał z upływu krwi. Uratowała go, a on nie mógł nic zrobić kilka miesięcy później. Rozjechał ją jakiś naćpany Easy Rider, uważający się za pana szos transstanowych. Hans wykończył go na drugi dzień, za życie Silvany zabierając jego życie, ciało i trucka. I tak się nie opłaciło... była zbyt piękna...

Przyciszony gwizd zwrócił uwagę Hansa na Ivana. Sierżant wskazywał właśnie zarośla po drugiej stronie. Potem wyszedł. Do Hansa ledwie dotarły cicho wypowiedziane słowa powitania. Wysunęli się spod liści, spokojnie obserwując osiemnastu ludzi ustawiających się po drugiej stronie polanki. Przemknęli do nich na rozkaz Ivana, właściwie machnięcie ręką. Obok stuknął bezpiecznik malorianowskiego gnata sub-odłamkowego. Hans spojrzał zdziwiony na Leo.

- Cholera, ten gest. Niewiele się różnił od... - wyszeptał ćpun.

- Jeszcze kiedyś nas wszystkich wystrzelasz. Zabezpiecz lepiej tą spluwę. Jasny gwint, skąd tyś się tu wziął, Leo? - gest rzeczywiście przypominał rozkaz "zabić wszystkich, jeśli trzeba to nawet mnie; to wrogowie". W czasach, gdy przebieranie się w cudze mundury nie było niczym dziwnym, taki rozkaz musiał istnieć i squad musiał być przygotowany do wykonania go.

Jakiś przypadkowy promień słońca przebił się przez grubą warstwę chmur.

- Kurde, popatrz na ich broń! - ten jęk zachwytu wydał z siebie Savage. Hans nie widział nic godnego takiego zachwytu w uzbrojeniu buszmenów. Co prawda nie było widać ani jednego błyszczącego miejsca na całych postaciach, nawet ich gnaty były pokryte kamuflarzem i chyba o to właśnie chodziło drugiemu zwiadowcy.

- Ty, żółtodziób. Co się tak gapisz. - warknął jeden z tamtych. Hans już miał coś odburknąć, gdy spostrzegł, że buszmen mówił do Savage'a. Ten ostatni krążył pomiędzy żołnierzami, przyglądając się ich broni. Sam był wyposażony w M-31, Crushera SSG i jeszcze trochę jakiegoś drobiazgu.

- Ty, jeż. Spadaj do swoich. - Savage, z widocznym żalem, powrócił do swojego oddziału. Widać było, że gdyby nie szacunek i pragnienie zostania jednym z buszmenów, to już dawno spróbowałby wtłuc temu bubkowi. "Bubek", solidny facet z FN-RAL-em na ramieniu i Dragonem u pasa, spojrzał bykiem na Savage'a.

- Pierwszy wieczór po akcji, zaraz po chrzcie. Spotkamy się za świetlicą. Styl dowolny, żadnej broni, żadnych chipów. - jawne zaproszenie do pojedynku. Musiał dostrzec bunt w oczach żółtodzioba. Savage skinął głową.

- Pieprzony street fighter! On zrobi z ciebie bitki cielęce. - syknął mu Tuffy na ucho. Zauważył też uśmieszek buszmena. - Sukinsyn ma audio!? - dał wyraz swemu niezadowoleniu. Ironiczny grymas nie zniknął z twarzy wtyczki. Tymczasem rozpoczął się wymarsz. Żołnierze jeden po drugim wsiąkali w wilgotną zieloność.

ieczór. Chociaż nawet tutaj, tak daleko od zanieczyszczonego powietrza miast trudno było zobaczyć Słońce. A chwilowo to nawet oddychać. Cały pułk był zebrany w wielkim hangarze, tym samym, w którym Norman przyjmował niecałe jedenaście dni wcześniej swoich nowych żołnierzy. Dziś generał MacCannon przyjmował tych dwudziestu dwu ludzi w stan podległej mu jednostki. Przybyło wprawdzie dwudziestu czterech, wstępnie już wyselekcjonowanych wtyczek, ale podczas swego pierwszego patrolu 45 squad stracił dwóch ludzi. Ale równocześnie zaliczył siedmiu wypłaszczonych, a drużyna sierżanta Tchenki, o numerze taktycznym 44, tylko trzech (oprócz pierwszego oraz trafionego przez Spidera, a znalezionego przez buszmenów 'conga zaliczyli jeszcze tylko jedno wypłaszczenie na konto Bonza; fakt, że starym wyjadaczom też się niespecjalnie poszczęściło, ale jednak...). 46 drużyna nie zaliczyła ani jednego wypłaszczenia. Za to mieli na stanie największą ilość jeży. Z tych wtyczek śmiał się od kilku dni cały pułk, ale jakoś na to nie reagowali. Może to były jeże ideologiczne?

- Specjalnie na tą okazję sprowadzony: zimny Guiness! - Trevis był zadowolony ze swoich nowych żołnierzy. Jeśli tylko nie pozwolą się wystrzelać 'congom... Szeroki uśmiech miał sprawiać dobre wrażenie na nowych podkomendnych. I chyba tak było, bo stary wojak czuł w tych szczeniakach chęć podążenia za nim w ogień. Jego stresowy analizator głosu nie mógł się mylić, był w końcu elektroniką. A ona jest niezawodna.

- Tylko czy warto marnować TAKIE piwo dla dziewiczych wtyczek, które jeszcze nie mają wypłaszczeń na koncie? - Bonzo swoją pozycję zwiadowcy zawdzięczał nie tylko umiejętnościom, ale też zamontowanemu cyberaudio. Skrzywił się. Wcale mu się takie podejście do nich nie podobało. Usłyszał nadchodzącą burzę. Potem generał wzniósł toast.

- Za dalsze zwycięstwa! Oby nasze kule zawsze dosięgały 'congów! Wiwat 357 pułk cybermarines! - ryknął gromkim głosem Trevis, a trzy setki równie potężnych głosów podchwyciły.

- Wiwat!

obra. Zrzucaj mundurek i stawaj, żółtodziobie. - nagi tors żołnierza lśnił słabo w przytłumionym przez deszcz świetle sączącym się z uchylonych drzwi hangaru. - Po walce, jeśli będziesz mógł mówić, przejdziemy na ty.

- Nie kłap tyle. Gotów?

- Gotów. - jak na hasło zwarli się w tytanicznym uścisku. Przez kilka sekund przestępowali z nogi na nogę, lecz żaden nie mógł uzyskać przewagi. Siłę buszmena rekompensowała żylasta sprężystość Savage'a. Odskoczyli od siebie i przez chwilę krążyli jak walczące koguty. Savage już wiedział, że jego przeciwnik ma cybernetyczną prawą rękę i lewą dłoń. Nie wiedział nic o reszcie ciała, a to też mogło mieć znaczenie. Dotychczas jednak nie wykorzystał płynącej z nich przewagi.

Savage wyprowadził szybki cios z pięści na twarz przeciwnika. Był to zwód, obliczony na wykonanie uniku. Jeszcze zanim buszmen zdołał wykończyć zaplanowany przez przeciwnika unik, Savage podciął go. Nie sprawiło mu to problemu, facet był duży i miękko zwalił się w błoto. Żółtodziób uderzył jeszcze raz: robiąc gwiazdę walnął pięściami w pierś przeciwnika. Jednak gostek podniósł się szybko. Za szybko, pomyślał. Kolejna wymiana ciosów. Tym razem sparowali nawzajem swoje ataki i znów odskoczyli. Savage poczuł, że nadepnął na coś miękkiego, co w spotkaniu z jego podkutym buciorem mokro zatrzeszczało. Szeroko otwarte oczy buszmena, wydobywający się ze schowka w jego ręce gnat i jęk zza pleców zmusiły Savage'a do zwodu. Kocim skokiem dopadł broni. Wytłumiona spluwa starego żołnierza zatrzeszczała gasząc jęk. Savage walnął ze swojego mało przepisowego FA Super Chief w żółty łeb wychylający się spoza pleców jego niedawnego przeciwnika. Znów rozległo się wytłumione szczekanie i dwukrotny huk rewolweru. Potem cisza.

Bonzo zauważył, kiedy Savage i ten drugi opuszczali hangar. Lawirując między pijącymi do upadłego wojakami zbliżył się do ściany i słuchał dochodzących zza niej - i trochę z góry - odgłosów walki.

- Jakim cudownym sprzętem jest moje audio. - wymruczał w stronę zbliżającego się Spidera. Chciał uchodzić za pijanego: to dawało mu dużo swobody w podsłuchiwaniu walczących. Jednak jego błogi spokój został zakłócony, najpierw przez szelest broni z tłumikiem, później już grzmot rewolweru. Przypomniał sobie ogromnego gnata Savage'a. Co oni tam mogą wyrabiać? Wbiegając na schodki i przez uchylone drzwi zauważył dobycie i odbezpieczenie trzech setek pistoletów, rewolwerów i lekkich PM stanowiących broń przyboczną plutonu. Wypadł w deszcz.

Savage stał obok buszmena, obaj mokrzy i zabłoceni. Wokół nich leżało czterech płaskich żółtków. We wszystkich kierunkach rozbiegły się pluszczące w kałużach kroki. Rozkaz skontrolowania wart został wydany bez użycia słów. Jednak pluton dyżurny był zgrany, a generał umiał rządzić swymi ludźmi jak dobry dyrygent dwudziestowieczną orkiestrą.

- Mów mi Steve. - to głos buszmena. Mocno przyciszony.

- Zayakis! Raport! - półgłos generała był niemalże krzykiem dla przeczulonego zmysłu słuchu Bonza. Zbyt wolna adaptacja, coś czuję, że najwyższy czas zamontować wyciszacz. Gdzie ja tu dostanę dobry sprzęt? Może Norman będzie wiedział.

- Rozmawialiśmy o stylach walki wręcz i ich wyższości nad ulicznym waleniem. Tych czterech zauważyliśmy prawie pod naszymi nogami. Wypłaszczyliśmy. To wszystko, chief. - Hans zanotował sobie w myślach, że ma zapytać o to określenie. Chief. Czy to ksywa, czy określenie stopnia? A swoją drogą ciekawa wymówka. Pojedynki były zabronione we wszystkich oddziałach US Army. Ten generał musi wiedzieć, co się tu działo. Ciekawe jak zareaguje, przemknęło przez jego głowę.

- OK. Obaj na strażnicę i nagrać raporty. Jak ktoś jeszcze chce coś dodać w tej sprawie, to marsz razem z tymi dwoma. Zbiórka dowódców squadów rano. Warta do raportu, zaraz po służbie. Reszta na wyrka. Jutro czeszemy najbliższe otoczenie obozu. Rozejść się!

zesali cały dzień. Kilkunastu płaskich 'congów było jedynym rezultatem aż do czwartej trzydzieści dwa. O tej godzinie Leo w coś wdepnął. Zapadł się prawą nogą po pas, wrzasnął i zemdlał. Wydobycie go nie sprawiło kłopotu, ale zaraz potem Tuffy puścił pawia. Leo nie miał już nogi, a krew sikała z niego jak z dziurawego wiadra. Udało się jednak dostarczyć go szybko obozowemu ripperdocowi, udało się tylko dzięki pomocy jakiegoś porucznika z Crazy Horses. Crazy Horses - banda maniaków, którzy postanowili wskrzesić motocyklowe oddziały szturmowe z czasów poprzedniej wojny w tym przeklętym kraju. Szaleli więc na tych swoich Harleyach jak 'Nam długi i szeroki.

Dziura znów była niewidoczna, jedynie purpura świeżutkiej krwi wskazywała krytyczne miejsce.

- Teraz spokojnie. Jeśli był tam jakiś 'cong, to teraz czeka na nas. Pułapka była obliczona na złapanie człowieka w całości i dekapitację. Leo miał dużo szczęścia, że podwinęła mu się jedna noga. Przygotować procedurę wejścia.

Zanim jednakże zdążyli wejść, spadł na nich łopot śmig helikoptera i - wraz z nim - Białe Szczury.

- Banda psycholi i maniaków, połowa z nich to wszczepieni. - podsumował nowo przybyłych Tuffy. Z nieznanej dotychczas squadowi przyczyny nie znosił wszczepionych i wszystkich pozostałych, którzy w nadmiernym stopniu zbliżali się do Krawędzi. A ci tutaj faktycznie wyglądali na takich. Tych trzech ludzi, którzy bez słowa, roztrącając obecnych otoczyli odnaleziony właz, było chyba jeszcze dziwniejszymi typami od szalejących na Ulicy cyberpsycholi. Od wszystkich psycholi, jakich Hansowi udało się zobaczyć. No, nie licząc Joshui Brightmana, lecz tego widział tylko w Network News 54, przed i po wypłaszczeniu.

- Odsuńcie się na dwadzieścia jardów. Potem się was zawoła, przydacie się do zabezpieczania innych włazów. Od razu uwaga: jeśli kompleks będzie zbyt rozległy, to wracamy. Wbrew pozorom żaden z nas nie ma zamiaru dać się zabić jakiemuś 'congowi. Teraz won stąd. - to mówił ten najniższy. Trudno było ocenić ich stopień, bo nie nosili żadnych dystynkcji ani odznak, poza Białym Szczurem, rzecz jasna.

- Squad 44, wykonać polecenie. - Ivan poczuł, że jeżeli nie wkroczy teraz jako dowódca, to może być źle. Na swój sposób polubił tych buciorów, a za to przywiązanie do niego, jako jedynego rozkazodawcy, nawet ich cenił. Jeszcze wiele się muszą nauczyć, choćby tego, że ze Szczurami się nie dyskutuje. Znalazłszy się w ustalonej odległości, drużyna samorzutnie rozwinęła szyk obronny. Tchenko kiwnął głową z uznaniem.

- Teraz kolejna lekcja dżungli i wojny. Nigdy nie kwestionować poleceń Białych Szczurów. Pamiętajcie: to nie są rozkazy. Ale na polu walki, przy tunelach 'congów, ich polecenia mają priorytet wyższy od rozkazów samego naczelnego wodza ''Sokolego Oka'' Pillsa, gdyby przypadkiem zechciał odwiedzić wojnę, którą rozpętał. - wtyczki kolejno znikały w odsłoniętym otworze wejścia - Za chwilę może ruszymy za nimi. Savage: to się tyczy szczególnie ciebie. Z nimi się nie pojedynkuje, oni zabijają zarówno wrogów, jak i swoich. Oczywiście gdy zachodzi taka potrzeba, co nie zdarza się często. Ale jednak... - z ziemi wynurzyła się brudna ręka i machnęła na nich. - Idziemy. I żeby mi żaden nie dzwonił sprzętem pod ziemią!

Weszli i natychmiast otoczyła ich prawie namacalna ciemność. Już po kilkunastu krokach zorientowali się, że ich jedynym zadaniem jest służenie za mięso armatnie. Dopiero tu określenie to nabrało pełnego znaczenia: Szczury szły na początku, oni jako wypełnienie tunelu na wypadek zasadzki. Posuwali się ze straszliwą powolnością, sprawdzając wszystkie szczeliny w ścianach, suficie i podłodze w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Teraz jasne było, po co Szczurom tyle cyberów. Dzięki nim mogli sprawdzać wszystkie pasma światła i wszystkie częstotliwości fal spoza widma. I robili to, skutecznie likwidując zabezpieczenia 'congów. Hans kilkakrotnie podawał do tyłu jakieś części i elektronikę, przeważnie podczas dłuższych postojów. Dookoła panowała nieznośna cisza, nasycona jedynie oddechami tkwiących w ciemnościach ludzi. Z przodu nadeszło hasło: już koniec, ślepy tunel ze składem amunicji. Hans odetchnął z ulgą i usłyszał jeszcze kilka takich samych oddechów. Były przed nim, za nim i obok niego... Obok niego była ściana...

Nagle uderzyła go po uszach kanonada. Dopiero w sekundę później przypomniał sobie, co o tym mówił Usypiacz: jest to normalna, choć mało regulaminowa metoda sprawdzania ostatniego pomieszczenia w kompleksie. Szczury prują ze wszystkich luf po ścianach całego kompleksu, znajdując w ten sposób 'congów i ich schowki. Łomot wypełnił cały świat...

Ten 'cong, który chował się obok Hansa, najwyraźniej też o tym wiedział. I nie tylko on. Na squad sierżanta Tchenki, razem z maskującą ich dotychczas warstwą burej ziemi i fragmentami plastikowych osłon antytermicznych, runęli żółci wojownicy tuneli. Żółte Szczury, przeciwieństwo Białych, wpadli bez jednego wystrzału. I z miejsca pozbawili kicajów całego sprzętu trzymanego w rękach. Rozgorzała walka wręcz, bijatyka o śmierć wrogów, przynajmniej dla 'congów. Oni, w przeciwieństwie do Hansa i spóły, nie mieli nadziei na przeżycie: zaraz po śmierci wszystkich swoich Białe Szczury wytłuką wszystkich pozostałych w tunelu. Zajęli już pozycje ogniowe...

Plątanina rąk i nóg... Hans, uwolniony od ciężaru Gata w pierwszym ataku 'conga, walnął go lewą. Zauważył unik żółtka i podstawił mu drugą pięść. Żołądek musiał się zdrowo dać mu we znaki, ale wolwery na obu rękach wydawały się wyrównywać pozycje... Martens też stracił broń, ale już kilkanaście sekund później dusił swojego 'conga... Tak samo było i z innymi. Tylko Tuffy i Arden padli w pierwszym starciu, przez co napastnicy wyrównali liczebnie swe siły z obrońcami. Kilka uników i niejakie rozluźnienie w otoczeniu pozwoliły Hansowi na odpowiednie ustawienie. Teraz 'cong stał tyłem do ściany, przeciwległej do tej, z której wyskoczył. Hans wykonał szybki zwód prawą i, w odpowiedzi na wymuszony unik żółtka, kontratak cyberręką. Huknął wystrzał, a ściana zadziałała jak kowadło. Wspomagana odrzutem pięść-młot rozbryzgała głowę 'conga na sporej powierzchni... Ivan wykorzystał chwilowe odwrócenie uwagi swojego przeciwnika. Żółtodziób, nie nauczył się skupiać tylko na walce. I już się nie nauczy. Maczeta prawie odrąbała jego skośnooki łeb... Bryzgająca z rozciętych tętnic krew ochlapała Savage'a niemalże od czubka głowy po stopy. Ułamek sekundy później poprawił malunek, dodając krew dorżniętego właśnie 'conga...

Stali jak demony śmierci. Pokryci własną i wrogą krwią, a u ich stóp pływały wnętrzności. Bonzo spokojnie i majestatycznie osunął się na purpurową podłogę.

To ich obudziło. Podbiegli do niego i sprawdzili stan. Żył i będzie żył. Po założeniu prowizorycznego opatrunku i podaniu środków pobudzających ruszyli w stronę wejścia.

Znów postój, tym razem jednak już pod baldachimem zieloności. Opatrzyli wszystkich pozostałych. Hans odkrył na swoim ciele kilka płytszych i jedno, ale za to potrójne, głębokie cięcie. Wstawał właśnie, kiedy podeszli do całej grupki trzymający się dotychczas na uboczu sierżant i Szczury.

- Nie musicie wstawać, choć byłoby to mile widziane. - zaczął Ivan. Wszyscy wstali, nawet słaniający się Bonzo. W powietrzu wisiało coś uroczystego. - Mamy tylko jeden komunikat. Wszyscy, którzy przeżyli starcie oko w oko z 'congami, którzy walczyli przysłowiowymi gołymi rękami z wrogiem, są przez ten fakt zaliczani do drugiej kategorii.

Stopniowo umysł kicajów obejmował ten doniosły fakt. Mogli nigdy nie stać się żołnierzami, oczywiście w pojęciu tych tutaj. Widywali już przecież starych wyjadaczy, niemalże buszmenów, którzy jednak nigdy nie świętowali przyjęcia do tego grona. A oni, jeszcze zieloni w dżungli, byli ŻOŁNIERZAMI. I same Szczury to potwierdzały swoją obecnością.

- To tyle. Wracamy na piechotę, teraz nie wypada wołać o transport. - głos Tchenki był szorstki, ale na swój sposób serdeczny.

Powrot