|
  |   |   |
|
12 września...Autor: Marcin "Tolya" Kalinowski
romienie porannego słońca przebijające się przez zieloną koronę dżungli rozbudziły z pół-snu niewielkiego gada. Mała jaszczurka pomimo niskiej ciepłoty ciała szybko sie rozbudziła. Promienie słońca opływały skórę gada gładząc ją i przyjemnie ogrzewając. Nadszedł czas na śniadanie. Jaszczurka stała się nagle wyjątkowo żywa i żwawa... Po chwili zastygła jednak w bezruchu. Niebezpieczeństwo. Receptory ruchowe gada zarejestrowaly jakieś duże zwierzę poruszające się powoli i bezszelestnie. Jak drapieżnik podchodzący swoją ofiarę. Jednak to co działo się pięć metrów dalej znacznie wychodziło poza zdolność pojmowania małej jaszczurki. McCoy powoli przesunął rąką po nodze w kierunku niewielkiej pochwy z nożem zamocowanej na prawej łydce. Nóż zwany Małym Fairbarnem wysunął się miękko z kabury i szybko ułożył w jego dłoni. Nie było miejsca na pomyłkę. Dziesięć centymetrów od twarzy McCoya, wepchnięty w dziurę wycięta w pniu i dodatkowo zamaskowany tkwił niewielki granat odłamkowy. Prawie niewidzialna monokrystaliczna linka tkwiła nieruchomo w powietrzu kilkanaście centymetrów nad ziemią. Pułapkę zdradził krótki refleks świetlny... Proste zjawisko atmosferyczne uczyniło czyjąjś robotę nic nie wartą. Ostrze noża powoli powędrowało w stronę niewielkiej siateczki przykrywającej granat, przecięło ją lekko z boku. McCoy odsłonił nieskomplikowany "mechanizm" detonujący pułapkę. Prosty układ elektroniczny reagujący na każdą większą zmianę naprężenia monolinki, połączony kabelkiem z ładunkiem wybuchowym. Prosta robota. Jeden krótki ruch nożem i kabelek łączący układ z detonatorem został przecięty. Nóż powędrował z powrotem na swoje miejsce. Siateczka została dopchnięta do pnia. Żadnych śladow. Ostrożny krok i pułapka grożąca śmiertelnym okaleczeniem została z tyłu. Ten kto ja założył nie znał się na swojej robocie. Mikroodbiornik w uchu McCoya lekko drgnął. "Shade", bo tak zwali go jego "koledzy po fachu" - przyjaciele i towarzysze broni z 5-tego plutonu Zwiadu Piechoty Morskiej Force Recon, siągnął ręką i nacisnął niewielki przycisk na bezprzewodowej słuchawce wystającej z ucha. Odpowiedź uzyskał natychmiast: - Szabla Dwa, tu Matka. Panna Monroe twierdzi ze dokladnie sto piećdziesiąt metrów przed tobą znajduję się brama wejściowa. Jeden strażnik, dwóch na patrolu kręci się po okolicy. Krótkie puknięcie w nadajnik potwierdzające przyjęcie wiadomości. Panna Monroe, nie była w tym wypadku słynną aktorką, symbolem seksu. "Marylin Monroe", jak pieszczotliwie nazywali ją ludzie z załogi, była bezzałogowym samolotem zwiadowczym wiszącym ponad dwadzieścia kilometrów ponad rejonem działań. W nosie samolociku o długości trzech metrów i rozpiętości czterech tkwił zestaw wyjątkowo czułych i dalekosiężnych sensorów oraz czujników optycznych. Otrzymywany poprzez satelitę obraz był jak spojrzenie Boga. Widać było wszystko. Z dwudziestu kilometrów można było przeczytać regulamin konkursu umieszczony drobnym druczkiem na starej puszce Coli. Tym samym zestawem można było również zmierzyć owa puszkę ze wszystkich stron, a nawet dowiedzieć się czy w jej trzewiach nie zostało co nieco popularnego napoju. Następne 120 metrów dzielące McCoya od ściany lasu były niczym spacer pomiędzy śpiącymi lwami. Każdy metr kwadratowy dżungli mógł kryć w sobie niespodziankę która sprawi, że nieszczęśliwy znalazca będzie do końca życia jadł hamburgery przez rurkę, jeśli w ogóle będzie mógł cos jeszcze jeść. Szczęśliwie jednak ilość znacznie przewyższała jakość. Wreszcie oczom McCoya ukazała się sklecona z blachy, drutu kolczastego i drewna brama do niewielkiego obozu. Obok malej budki kręcił się wysoki brodaty mężczyzna, z niedbale przewieszonym przez ramie M36. Dwóch innych kręciło się w pobliżu. McCoy podczołgał się powoli pod pień powalonego drzewa. W stronę strażnika skierowała się zakończona tłumikiem lufa izraelskiego karabinka szturmowego I.M.I. Tavor II. McCoy ponownie dotknął nadajnika: - Szabla Dwa do Matki, pozycja wyjściowa. - Matka do wszystkich Szabel, synchronizacja czasu - krótka przerwa - Teraz. McCoy dotknął niewielkiego czujnika dotykowego na swoim zegarku. Czas zaczął biec od zera. - Matka do wszystkich Szabel, włączyć odliczanie i wykonać plan Alfa. Dziesięć sekund. Szereg kliknięć potwierdził obecność dziesiątki niewidzialnych ludzi wokół obozu. - Matka do wszystkich Szabel. Pięć sekund. Oko zgrało się z kolimatorowym celownikiem. Kropka znalazła się prosto na skroni strażnika. - Trzy sekundy. Palec McCoya powoli spłynął na język spustowy - Jedna sekunda Wydech. Powietrze zaczęło opuszczać płuca. - Wykonać Wykonać Wykonać. Muśnięcie spustu. Karabin zakaszlał trzy razy. Głowa strażnika zniknęła w obłoczku czerwonego dymu. Ciało bezwładnie osunęło się na ziemię. Nie wiedział co go spotkało. Nie mógł. I nie było to fair. Dwóch następnych strażników spotkał podobny los zanim w ogóle zorientowali się ze coś jest nie tak. I wtedy stało się. Zewsząd, z dżungli, niczym potępione duchy, wychynęło dziesięć sylwetek ludzkich. Biegli nisko, sprężyście odbijając się od ziemi. Poza sylwetka nic nie wskazywało na to ze są to ludzie. Zielony kamuflaż, umalowane twarze, smartgogle na oczach. W rękach śmiercionośna bron. Ludzie w obozie nie mieli żadnych szans. To była rzeź. McCoy poderwał się do krótkiego sprintu. Szybko ocenił stan leżących na ziemi bezgłowych ciał. Martwi. Innej możliwości nie było. McCoy nie musiał rozglądać się aby zobaczyć swoich kolegów z oddziału. Wyczuwał ich intuicyjnie. Doskonale zgranie człowieka z człowiekiem urzeczywistniło się. - Matka do wszystkich Szabel, 1 minuta. Na ekran wpłynął nowy kontakt. Niewielka zamaskowana AV-ka lecąca tuż nad dżunglą. Nie było prawie jej widać, swoja lokalizację podawała poprzez nadajnik GPS. Kiedy dolatywała do obozu, prawie wszystkie czerwone kropki znikneły. - Matka do wszystkich Szabel, 15 sekund. Na zewnątrz zaś, wyjąc turbina i wzbijając niewielkie tumany kurzu, lądowała pomalowana w panterkę nieoznaczona AV. Drzwi rozsunęły się ukazując opancerzonego operatora dzierżącego w ręku drążek operujący działkiem 7.62 typu obrotowego. Oczy schowane za czarna przyłbica czujnie lustrowały okolice. W czeluści otwartego luku AV zaczęły znikać uzbrojone sylwetki ludzi. - 5 sekund McCoy prawie wrzucił mężczyznę do środka, po czym odbił się od ziemi i wskoczył do przedziału transportowego AV. - Koniec Czasu. Pilot siedzący za sterami AV musnął manetkę sterująca ciągiem silników i uniósł pojazd nad ziemie. Niczym wielki ptak, łatająca maszyna zrobiła zwrot nad upiornie cichym obozem. Z żyjących tam niegdyś ludzi pozostało wspomnienie. Nie był to koniec. W momencie w którym AV oddaliła się od obozu na 3 kilometry, znad horyzontu wychynęła biała sylwetka pocisku manewrującego. Niewielki układ elektroniczny w nosie bezdusznej rakiety skorygował tor lotu. Kolejna poprawka nie była konieczna. Kilka sekund później dżungla zmieniła się w piekło. Potężny wybuch wstrząsnął okolicą. Obóz przestał istnieć, a upiorne ciała zabitych ludzi zostały zmienione w popiół. McCoy oparł się o oparcie ławki przedziału pasażerskiego i w ciszy zabezpieczył broń i ułożył ja miedzy nogami. Nikt nic nie mówił. Słowa nie były potrzebne. Wykonali to co do nich należało. Wracali do domu. Nie mieli jednak rodzin. Ich domem była baza. Rodziną - oni sami. O wydarzeniach dzisiejszego dnia wspomną tylko oficerowi wywiadu. Potem...pójdą na piwo i postarają się zrelaksować. Aż do kolejnego wezwania na próbę męstwa i odwagi. Honoru nie było. Skończył się wraz z wprowadzeniem pierwszego naboju do komory. *Click* |